sobota, 22 grudnia 2012

Granice


Argentyna, trzeba przyznać, pożegnała nas bardzo milo.  Pobudkę zarządziliśmy o 5:45, bo jak wiadomo, nigdy człowiek nie wie ile się zejdzie na granicy. Trzeba więc było przeznaczyć margines czasowy. Dodatkowo wiedzieliśmy, że oprócz 300 km do granicy mamy też 2’500 m podjazdu.

Piekny wschód słońca na campingu, na którym, po prośbie, policzyli nas za jedną osobę, zwiastował dobry dzień. Po drodze zatrzymaliśmy się na empanadowy lunch (to takie a la nasze pierogi z tą różnicą że piecze się je w piecu lub w głębokim oleju) na targu w jednym z miasteczek około 100 km od granicy. Tam spotkaliśmy motocyklistę – singla – ze Stanów Zjednoczonych, będącego w podróży już od ponad roku.  Właśnie wyjechał z Boliwii. Usiedliśmy więc przy jednym stoliku i wymienialiśmy dobre rady. Argentyna jest dużo bardziej poukładana , więc głównie to my słuchaliśmy…

Jechaliśmy około 60 km/h, bo na 3700 m nawet naszym motorkom brakowało tchu :) Objawiało się to głownie tym, że powyżej 6’000 obrotów silniki „krztusiły się”, w taki sam sposób, jak kiedy skończy się benzyna.

Dzięki temu mieliśmy czas bardziej przyjrzeć  się otoczeniu.  Widzieliśmy „nowy”, kudłaty, wysokogórski typ lamy i piękne formy skalne.

Po dotarciu do granicy procedury okazały się być bardziej chaotyczne niż na innych przejściach granicznych. Jedno okienko, drugie okienko, trzecie okienko, czwarte okienko, piąte okienko. Stojąc w kolejce do okienka z numerem jeden Rafał zdążył się przejść do Boliwii – niezatrzymywany przez nikogo, do bankomatu po Boliwiany. Później w aduanie argentyńskiej kazali nam robić jakieś ksera deklaracji celnych. Rafał mnie zrugał, że przecież już nie mamy peso argentyńskich (cały zapas wymieniony 2 miesiące temu w Buenos na ulicy wystarczył więc idealnie), a poza tym ten papier do niczego nam się nie przyda. Miał racje heh. Cały proces przekraczania granicy trwał więc ponad 2 godziny. Dwie godziny w ciągu których niezauważenie pogoda się zmieniła. Szedł front deszczowy.

Swoją drogą to niesamowite. Przekroczyliśmy granice i już 50m od niej znaleźliśmy się w kompletnie innym świecie.  Wielki targ wzdłuż głównej ulicy. Kobiety ubrane w tradycyjne boliwijskie stroje i w charakterystycznych kapeluszach na głowie. Zupełnie inne rysy twarzy, ciemniejsza karnacja. Zgiełk na ulicach. Kakakofonia dźwięków.  Z każdego straganu słychać inną nutę. Machające do nas dzieci, pracujące dzieci dodajmy. Dla Rafała to już nie pierwszyzna. Po podróży do Wietnamu i Kambodży takie obrazki go już nie dziwią. Mnie tak, bo to pierwsze przeze mnie odwiedzane tak biedne państwo.
Jak tylko gdzieś przystanęliśmy pytano nas skąd jesteśmy… Aż tak bardzo nie lubimy być w centrum uwagi, postanowiliśmy więc wyjechać z przygranicznego miasta i dotrzeć do Tupizy.
Pozostało jeszcze zatankować motorki.

Trzeba nadmienić, że w Boliwii są dwie stawki benzyny – pierwsza, w wysokości 1,6 zł/L dla miejscowych i druga - 4,6 zł/L za litr dla obcokrajowców. Jednak dzięki wcześniej wspomnianemu Amerykaninowi mieliśmy kilka pomysłów jak uzyskać cenę miejscową. Są to sposoby, które oczywiście nie zawsze działają, ale spróbować trzeba było.

- Hola, - hola. Ile kosztuje benzyna? Jakie macie rejestracje – pyta pracownik stacji. Szybko mówię, że chilijskie, ale jesteśmy z Polski. Nie ważne, nie ważne – spoza kraju czyli 9,7 boliwiana. Ale my nie mamy dużo pieniędzy, sam Pan rozumie, poza tym nie macie kamer więc nikt się nie dowie.  Rafał z za pleców dorzuca – luna de miel (miesiąc miodowy) hehe no i to było tym razem kluczem do sukcesu. Do pełna za 35 zł zamiast za 100. Juhu!

Wystraszeni pogodą jechaliśmy przed siebie z „zawrotną” prędkością, byle dalej od granicy. Do Tupizy dotarliśmy po niespełna dwóch godzinach. Przy wjeździe do miasta musieliśmy zapłacić opłatę za drogę – po 5 boliwianów od motoru. Zdaje nam się jednak że to była oficjalna procedura, bo wszyscy przed nami też płacili i dostaliśmy bilecik z potwierdzeniem uiszczenia opłaty. Było już ciemno. Trochę zeszło się nam na szukaniu hostelu z garażem.  Tu już bowiem trzeba zapobiegać pewnym incydentom, które mogłyby przerwać naszą podróż. Widzieliśmy nawet policjanta wstawiającego swoją 125-tkę do domu.

W końcu jednak się udało. Zostawiliśmy rzeczy w pokoju i poszliśmy coś zjeść. Rafał znalazł się w niebie! Hamburgery za 1 zł – mięsko, warzywka, sosik. Ja już po chwili też  nie miałam na co narzekać. Trafiliśmy na budkę – chyba głównie dla miejscowych, z sokami i koktajlami. Za 1,25 zł wpałaszowałam więc pucharek owocowy. Pychota!  Ruch był taki, że wszystko było przygotowywane na bieżąco. Nie mieliśmy więc jakiś obaw o zatrucie. Na wszelki sanitarny wypadek jednak przed snem wypiliśmy jeszcze po lufie Fernetu (40% trunek na bazie ziół, receptura pochodzi z Włoch, ale zakochali się w nim Argentyńczycy, można więc go było kupić w każdym sklepie).

Tymczasem zostajemy  2 dni w Tupizie. Głównie dla aklimatyzacji (jesteśmy na 2900m, a Potosi to już 3700m). Na tej wysokości nie czujemy żadnego dyskomfortu, ale gdybyśmy od razu pojechali wyżej mógłby nas dopaść nieznośny ból głowy.

Nasz pomysł na spędzenie świąt z polskimi siostrami zakonnymi nie wypalił. Zostaliśmy hmm? – szukamy jakiegoś delikatnego słowa, ale nie przychodzi nam do głowy inne niż – olani. Trzeba nazwać rzeczy po imieniu – pewnie gdybyśmy napisali w mailu (którego potwierdzenie przeczytania dostaliśmy, ale jakiejkolwiek odpowiedzi już nie…), że przywieziemy jakąś solidną ofiarę z okazji Bożego Narodzenia byłyby bardziej gościnne. A tak, pusty talerz dla tradycji wigilijnej… pozostanie pewnie pusty.

Plan jest więc taki by Boże Narodzenie spędzić na Salarze (wyjeżdżamy z Tupizy na północ 23.12). Nie będziemy mieli śniegu, ale chociaż sól :) Może też spotkamy innych podróżuących niezorganizowanie nocujących w okolicy słynnego cmentarzyska pociągów. Zobaczymy, zobaczymy.

2 komentarze:

Michał pisze...

Hej!

W Polsce od 5 minut mamy wigilie. Pewnie Wasze mysli beda uciekaly dzis do Polski.
Moze jednak warto spedzic je nie samotnie kolo cmentarzyska pociagow, tylko z ludzmi? Powinny byc o polnocy fajerwerki, i wtedy wszyscy zaczna jesc. (tak bylo w Peru przynajmniej).
Strasznie sie ciesze ze jestescie w Boliwii.
Piszecie o froncie deszczowym, widzialem zdjecia zajebistej ekipy https://www.facebook.com/TransTrabant - oni jada w odwrotnym kierunku, ze juz jakis czas temu byla warstewka wody na salarze. Ciekawe jak bedziecie mieli!
A z ta benzyna to mega przerabane! Musieli to jakos niedawno wprowadzic- jak my bylismy byla dla kazdego w tej samej cenie na kazdej stacji benzynowej w Boliwii - czy w centrum La Paz czy na zapadlej dziurze - 3,74 boliwianosa...
Zycze Wam duzo zdrowia, pieknych przygod i samych dobrych ludzi na Waszej drodze.
sciskam Was Wandergryszki,

Michał
P.S.: A od tego weekendu przestala dzialac Bezgraniczna - tam gdzie sie poznalismy.. :(

Unknown pisze...

hej Michał! Dzięki za życzenia świąteczne! Z benzyną jest tak, że boliwijska cena w calym kraju to 3,74/L a dla pojazdów na obcych blachach 9,65/L. Obowiązuje to od tego roku...
Mamy więc trochę gimnastyki i trwa to dluzej, ale nie zapłaciliśmy jeszcze ani razu ceny dla obcokrajowców :)

Ps. A czemu zamknęli bezgraniczną?:(( takie fajne miejsce znika z mapy Warszawy :(