piątek, 14 grudnia 2012

Bo lekarzem jest się też na wakacjach :)

Jadąc tyle tysięcy kilometrów, wiedzieliśmy, że kiedyś natrafimy, będziemy świadkami... wypadku samochodowego.
Jadąc do miejscowości Malargue ostatnie 30 km przed miastem nadal było niewyasfaltowane.
Jedziemy więc radośnie bardzo dobrym szutrem. Co prawda im bardziej na północ tym nasza radość z powodu bezchmurnego nieba mniejsza, ale w pamięci wciąż mamy dni deszczowe, więc nie narzekamy.
Jadę nieco zawieszona, myślami gdzieś daleko, bo krajobraz płaski po horyzont, nuuuda Panie!
Nagle z mojej lewej widzę wrak samochodu leżący na boku, na poboczu. Przyzwyczajona do tego typu obrazków na argentynskiej pampie, pomyślałam poprost - "o! kolejny". Nagle zza samochodu wybiega zakrwawiona kobieta krzycząca "ayudame, ayudame!! Mi marido esta dentro de coche!!!" (Tłum.: pomocy, pomocy, mój mąż jest w samochodzie). Pośpiesznie zatrzymałam więc motocykl wypatrując przy tym Rafała. Był dość daleko za mną, bo przystawał od czasu do czasu, by zrobić zdjęcia.
Pobiegłam więc do samochodu, żeby sprawdzić jak to wygląda. Przytomny (ufff...) kierowca był przygnieciony przez drzwi i brzeg przedniej szyby. Oczywiście jechał bez pasów.
"Sama nie ogarne" pomyslalam. W między czasie dojechał Rafał. Ja zatrzymałam jeszcze ciężarówkę i pickupa. Mianowalam się więc po cichu koordynatorem, bo reszta świadków się nie garnela. Facet z ciężarówki zaczął np. zbierać rozrzucone po okolicy zakupy???
Nadjechał kolejny samochód. Poprosiłam by zadzwonili po karetkę. W Argentynie system ratownictwa nie jest zbytnio rozwinięty, nie ma też jednego telefonu ratunkowego. Zmienia się on prawie w każdej prowincji, a najczęściej przy drodze są tablice z numerem stacjonarnym do konkretnego szpitala, najbliższego w okolicy.

Przewrocony pickup to model na oko z lat '70. Sprawiał wrażenie kartonowego... Zarządzilam więc, że trzeba go spróbować przewrócić na cztery koła p, bo przygnieciony człowiek bardzo cierpiał. 1,2,3 i... Trzech chłopa podołało! Jeszcze tylko kluczyki ze stacyjki, odpięcie klemu akumulatora i cześć strażacka ogarnięta.
Z medyczną było gorzej. Wyciągnęłam z naszej apteczki rękawiczki i poszłam się zająć wczesniej wspomnianą kobietą, która będąc w szoku nie mogła sobie znaleźć miejsca i chodziła w koło wraku. Usilne prośby by usiadła na nic niestety się zdawały.
Rafał pilnował kierowcy. Pilnował bo jak inaczej można nazwać obserwowanie czy nie traci przytomności. Cóż nam jednak innego pozostalo. Mieliśmy przysłowiowe gołe ręce i nadzieję, że uraz nie spowodował przerwania tętnicy biodrowej i Pan nie krwawi do brzucha. W przeciwnym razie zaraz byśmy wiedzieli co mamy robić...
Na pogotowie czekaliśmy dobre 25 minut w czasie których zdążyły przyjechać 3 radiowozy policyjne. Żaden funkcjonariusz jednak nie garnął się do czegokolwiek poza wypełnianiem swoich druczków i zbierania zeznań od "świadków", którzy nota bene nie widząc zdarzenia już mieli teorie jak do niego doszło.  Pozostawię bez komentarza.
Gdy w końcu przyjechał ambulans okazało się że przywiózł nosze, drewnianą deskę ratunkową, trochę powietrza, paczkę rękawiczek i lekarkę. Całe więc szczęście, że poszkodowana dwójka nie straciła przytomności, bo chyba nie chcemy wiedzieć jak by wyglądało ich ratowanie.

Cale to zdarzenie po raz kolejny utwierdzilo nas w przekonaniu, że co do zawodu się nie pomyliliśmy. Ja osobiście przypomniałam sobie jak bardzo lubię działać z adrenaliną i jak strasznie mi się podoba medycyna ratunkowa, a Rafał jak sam post factum przyznał też z chęcią w pogotowiu by popracował :)
(przepraszam za osobiste wtrącenie: Elu, Fajka nie załamujcie rąk;))

Jeszcze bardziej świadomi poziomu opieki medycznej na prowincji Argentyny ze zdwojoną uważnością ruszyliśmy dalej w stronę San Rafael, gdzie czekał na nas Luis (goszczący nas w swoim domu - CS) z grupą znajomych i pyszną domową pizzą :D

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

True heroes now, I'm speachless from your courage and sense of duty across nations and cultures. I'm glad that all came good at the end. Whatever the final result, those people will rememmber you forever :)

Luis Alfonso

Anonimowy pisze...

z niedowierzaniem czytam po raz drugi i trzeci... "przysłowiowe gołe ręce"?... byłam pewna, że zabrałaś ze sobą co najmniej R-1 :P

Ps. jeszcze nie załamuję rąk ;) Ela D.