Z granicą poszło
dość szybko, acz nie do końca bez problemów.
Po Boliwijskiej
stronie absolutnie żadnych komplikacji. Choć przy wyjeździe najczęściej ich nie
ma…
Po peruwiańskiej
natomiast gładko poszło tylko z wbiciem stempla do paszportu. Problemy zaczęły
się w aduanie. Przyczepili się, że nie
mamy dowodów rejestracyjnych tylko duplikaty. Jakoś ani między Chile i Argentyną ani Argentyną i Boliwią nikt nie miał do tego dokumentu
zastrzeżeń… Przyniosłam więc teczkę z całą stertą dokumentów – homologacją,
fakturą zakupu, pozwolenia na prowadzenie i to ich przekonało, że motory są
nasze.
To, że pan oficer
w trakcie wypełniania dokumentów, rzucał pod moim adresem teksty w stylu „jesteś
złą kobietą, że jeszcze nie dałaś dziecka swojemu mężowi” pozostawię bez
komentarza.
Kiedy myślałam,
że to już koniec granicznych atrakcji, okazało się, że muszę jeszcze odwiedzić
posterunek policji. Ha ha! Pan policjant stwierdził, że nasze ubezpieczenie z
pewnością nie obowiązuje w Peru, pomimo, że polisy nie widział. Najpierw
twierdził, że nie może nas więc wpuścić do Peru, bo jeśli będziemy mieli
wypadek to będzie problem. Jednak gdy powiedzieliśmy, że kupimy w takim razie w
Puno (miasto 130 km od granicy), to powiedział, że pobierana jest opłata 10
soli za pojazd. Nie mieliśmy tyle
pieniędzy. W portfelu gołe 7 soli, które Rafał dostał od baby na granicy za 20
boliwianów.
Posunęłam się
więc do ostateczności, mówiąc, że okradziono nas w Boliwii i dopiero w Puno, za
pośrednictwem Western Union będziemy mieli jakiekolwiek środki na dalszą
podróż. Smutny, prawie łzawiący wzrok i pan policjant ostatecznie połaszczył
się na równowartość 9 zł i pozwolił nam przekroczyć granice…