wtorek, 25 czerwca 2013

Bogota - koniec najpiękniejszych 4,5 miesięcy w podróży!

Po błogim lenistwie w Salento musieliśmy w końcu zwinąć namiot i ruszyć na spotkanie ze stolicą. Z tej okazji Rafał zgolił nawet hodowaną od kilku miesięcy brodę ;)

Droga nie należała do najprostszych gdyż jest jednopasmową, załadowaną ciężarówkami serpentyną. To już nie Ekwador i dziur było dużo więcej. Z resztą napotkane na trasie 3 wypadki – w tym 2 tiry leżące na boku na środku jezdni działały na wyobraźnie i wyostrzały koncentrację. Wróciliśmy na wysokość powyżej 2'000m, wróciły więc mgły i zimny deszcz.

piątek, 22 lutego 2013

Salento i droga przez Kolumbię

Piątego dnia pobytu w Kolumbii dotarliśmy do Salento. Tempo mieliśmy dość duże, bo i czasu niewiele zostało. Postanowiliśmy jednak, że kilka ostatnich dni spędzimy w jednym miejscu,  z dala od zgiełku miasta, zwłaszcza, że przed nami dwa olbrzymie – Bogota i Nowy Jork.

Zanim jednak opisze miejsce, w którym się zaszyliśmy, kilka słów na temat drogi przez Kolumbię.

wtorek, 12 lutego 2013

Sprzedaż motorów

No i stało się... dostaliśmy pierwszą, w miare satysfakcjonującą nas ofertę kupna motorów...
ale nie tak szybko!

poniedziałek, 11 lutego 2013

O trzęsieniu ziemi, końcu Ekwadoru i początku Kolumbii

Musimy trochę zamieszać kolejność wydarzeń, ale tak wyszło, że relacja z Ekwadoru jeszcze nie powstała, a ostatnio dzieje się u nas dużo ciekawych rzeczy.

Z Quito wyjechaliśmy prawie bez problemów. Prawie, bo pomimo bardzo dobrej sieci obwodnic i autostrad wjechaliśmy też na wątpliwej jakości wylotówkę, gdzie podczas tzw. "dynamicznej jazdy miejskiej" dałem się złapać wielkiej dziurze. Nie wiem, jak wielkiej, bo zasłonił ją jadący przede mną samochód, więc poza porządnym trzepnięciem nic więcej nie doświadczyłem. Jadąca z tyłu Marta również nie zdążyła nic zrobić, ale twierdzi, że dziura była "głęboka na pół koła". Szczęście w nieszczęsciu - na 4 możliwe poszła tylko 1 dętka (a większych zapasów nie mieliśmy), więc z 30-minutowym opóźnieniem wyjechaliśmy w końcu z miasta.

środa, 6 lutego 2013

Peru transit expedition


Jeszcze w La Paz, kalkulując posiadane środki i czas do końca podróży, postanowiliśmy odpuścić Peru i przedostać się możliwie szybko do Ekwadoru. „Odpuścić”, to może trochę za dużo powiedziane, bo oczywiście teleportować się nie możemy. Zadecydowaliśmy jednak jechać najszybszą drogą, zobaczyć najwyżej to, co będzie przy okazji. Wrócimy „innym razem”. Wszystkie najlepsze atrakcje tego kraju są w górach, gdzie aktualnie panuje pora deszczowa. „Szlak Inków” w lutym jest zamykany, a na użytkowników dróg czekają osuwiska, wezbrane rzeki, mgły i zimno. A nad Pacyfikiem sucho, ciepło i pewnie.

poniedziałek, 4 lutego 2013

EKWADOR

Miało być o Peru, ale jesteśmy pod tak wielkim urokiem Ekwadoru, że ten temat wychodzi na pierwszy plan…

Granice Peru – Ekwador przekraczaliśmy na drodze nr 1A czyli wariancie Panamericany. Po dwudniowym odpoczynku w Mancora, mieliśmy tylko 130 km do granicy. Na spokojnie dojechaliśmy więc w dwie godzinki mijając przepiękne plaże, wyglądające jak te na okładkach najlepszych magazynów reklamowych biur podróży - palmy, biały piach i przepiękna lazurowa woda.

wtorek, 29 stycznia 2013

Paracas


Do miejscowości tej trafiliśmy niejako z polecenia i palcem po mapie zarazem. Napotkany za Nasca (tym od płaskowyżu z rysu kanki) kanadyjski motocyklista gorąco zachęcał nas do noclegu właśnie w tej miejscowości, a nie w Pisco, znanym miasteczku położonym 30 km dalej.

Po ciężkim dniu jazdy dotarliśmy… Choć w sumie południowy odcinek peruwiańskiej Panamericany był dla nas czymś nowym. Zamiast gór – ocean, zamiast krzaków – pustynia. Na niektórych odcinkach asfalt położono dosłownie na plaży. O dziwo – nie było wcale gorąco – około 25 stopni – ale to zaleta zimnego prądu Humboldta. Dzięki niemu właśnie klimat jest tu zupełnie inny niż po drugiej stronie Andów
Już od przedmieścia bił spokój, czystość, zieleń no i szum fal…

wtorek, 22 stycznia 2013

Panamericana

Wyjazd z Arequipa miał być początkiem szybkiej, choć niekoniecznie przyjemnej przeprawy przez Peru. Do granicy z Ekwadorem mamy około 2'000 km, na co dajemy sobie mniej więcej tydzień. Pomimo wczesnej pobudki postanowiliśmy nacieszyć się nareszcie dobrą pogodą (pierwsze od 3 tygodni bezchmurne niebo) i pospacerować po mieście. Wyszło więc, że do wyjazdu zebraliśmy się o 11.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Arequipa

Zgodnie z planem ucieczki przed porą deszczową, bogatsi o doświadczenia wpatrywania się w niebo w Boliwii, postanowiliśmy, że Peru zostawimy sobie "na przyszłość". Czas mamy ograniczony, a nie chcemy przez kolejny miesiąc być niewolnikami hosteli... zwłaszcza, że nie musimy. Przełom stycznia i lutego to w peruwiańskich Andach okres osuwisk, podmytych dróg i zamkniętych szlaków. A warunki w Ekwadorze kuszą.

niedziela, 20 stycznia 2013

Granica Bolwia - Peru


Z granicą poszło dość szybko, acz nie do końca bez problemów.

Po Boliwijskiej stronie absolutnie żadnych komplikacji. Choć przy wyjeździe najczęściej ich nie ma…

Boliwia, Boliwia


Wyjechaliśmy dziś z Boliwii. Po miesiącu. Planowaliśmy być tutaj krócej, ale wyszło dłużej i nie potrafimy tego do końca uzasadnić.Czas więc na krótkie podsumowanie tego kraju… Wraz z przekroczeniem granicy zmieniło się prawie wszystko. W przeciwieństwie do Argentyny mogliśmy znowu swobodnie (czyt. po 'normalnym kursie') korzystać z bankomatów. Zniknęły pustkowia i między miastami zaczęły pojawiać się wioski. Ludzie (a zwłaszcza kobiety) naprawdę na codzień noszą tutaj kolorowe ubrania. Nie używają wózków - dzieci (a jest ich mnóstwo) noszone są na plecach, w chustach. Co nas też najbardziej uspokoiło to nareszcie - brak wiatru, który w Argentynie był codziennie. 

środa, 16 stycznia 2013

Szymon - samozwańczy ambasador Polski w Boliwii

Te informacje znalazły się początkowo w projekcie innego posta, ale jako, że nasz blog pisany jest po polsku i głównie dla Polaków, to chcemy wyraźniej i czytelniej zaznaczyć, że mamy naszego nieoficjalnego reprezentanta w La Paz!

Szymon 4 lata temu podróżował po Świecie i jakoś tak wyszło, że w Boliwii został na dłużej. A jako że pomimo utrzymywania stosunków dyplomatycznych z Wielonarodowym Państwem Boliwia nie ma w tym kraju ani polskiej ambasady, ani konsulatu, to Szymon na własą rekę pomaga i zaprasza polskich turystów, podróżników, członków wypraw, wycieczek, niezależnych i zorganizowanych, starszych i młodszych do swojej 'ambasady'. To właśnie przy pomocy Szymona i Gabichy (dziewczyny ambasadora) wiele rzeczy w Boliwii stało się dla nas bardziej zrozumiałych. W kilku sprawach nam też pomogli. Nareszcie, po prawie 3 miesiącach, mogliśmy porozmawiać po polsku nie tylko do siebie. Dla Polaków przebywających w pobliżu podajemy namiary: mywayaround.com

(c) tamtaram.pl

6'088 m dalej od piekła, czyli wyprawa na Huayna Potosi


Panorama La Paz z Huayna Potosi w tle
O wspinaczce na 6-tysięcznik nie marzyliśmy jakoś specjalnie, może głównie dlatego, że góry tej wysokości nie są łatwo, szybko i ekonomicznie dostępne z Polski, a jak już, to na Polaków w Azji czeka wiele 7-tysięczników, więc po co się rozdrabniać.

Krainą 6-tysięczników są za to Andy.

Od wakacji 2011, czyli od próby zdobycia Monte Rosa w Alpach nie podejmowaliśmy z Martą żadnych wysokogórskich akcji. Raki i czekany leżały pod łóżkiem, a głębokie lodowcowe szczeliny pozostawały jedynie wspomnieniami. Okazja do rozruszania się i pooddychania powietrzem o ciśnieniu 55% niższym niż na polskich nizinach pojawiła się w La Paz. Jedną z drugoplanowych (po rowerowej ‘drodze śmierci’ oczywiście) gringo-atrakcji jest wycieczka na górujący nad miastem szczyt Huayna Potosi, 6’088 m n.p.m.
Po dojechaniu do La Paz (i 2-godzinnym przebijaniu się przez El Alto) postanowiliśmy zrobić rozpoznanie. 

Niestety w Boliwii bycie niezależnym turyściakiem nie jest łatwe. Jako, że Huayna Potosi zaliczana jest do najprostszych 6-tysięczników, zdobywanych dziennie przez kilka gringo-agencji, chcieliśmy wejść na górę sami. Dokładne mapy GPS mieliśmy, a w najgorszym wypadku pójdziemy po śladach, za grupą z przewodnikiem.

Boliwia to jednak kraj taniej siły roboczej. Po wizytach w kilku agencjach okazało się, że za samo wypożyczenie sprzętu zapłacimy po $60, a full 2-dniowy pakiet (z przewodnikiem, jedzeniem, dojazdem i atakiem szczytowym z prywatnego schroniska, a nie z namiotu) wycenia się na $120. Oszczędność niewielka, a jako, że pora deszczowa w Boliwii w pełni – postanowiliśmy dać się zaprowadzić się na szczyt.

Dodatkowo za agencją przemawiał fakt, że nikt inny z nami iść nie chciał. Ja Martę wyciągnę ze szczeliny, ale czy ona mnie? Już niekoniecznie.

Pierwsza niespodzianka o 9:00 pod drzwiami agencji: spotkaliśmy parę Amerykanów, z którymi rozmawialiśmy może 30 sekund, mijając się na szlaku koło Santiago 3 miesiące temu! Fajnie. Pogoda od rana nie nastrajała optymistycznie, ale co tam – ma być przygoda – a w górach i tak jest zawsze inaczej… okazało się, że było gorzej.

Po dopasowaniu ekwipunku dowieziono nas do pierwszego schroniska, położonego na wys. 4’800 m. Po drodze, czekając na mamitę – kucharkę, zaliczyliśmy punkt widokowy – widoku nie było, ale chmury też nam się podobały ;). Marta już od wyjazdu z La Paz zaczęła bić rekordy wysokości. Niestety, brak tlenu wywołał u niej chorobę lokomocyjną i podróż nie była szczytem komfortu. W schronisku zjedliśmy obiad i rozdzieliliśmy się: my zamierzaliśmy atakować szczyt już o północy, a Amerykanie dopłacili (niewiele więcej) do zabawy z czekanem na lodowcu, czyli dnia aklimatyzacyjno-szkoleniowego i górę planowali zdobywać 24h po nas.

O 13:30 rozpoczęliśmy podchodzenie do drugiego schroniska, położonego na 5’300 m. Mieliśmy tylko 500 m podejścia, ale zadyszka skutecznie nas spowalniała. Towarzyszył nam deszcz, który w połowie drogi przestał się rozmrażać – więc górny obóz przywitał nas śniegiem i wiatrem. Widoków oczywiście nie było. Szliśmy całkiem dobrze, bo 3-godzinną drogę zrobiliśmy w 2,5 godziny. Marta zaczęła jednak odkrywać możliwości swojego organizmu, parę razy chciała zawracać, ale wspólnie zmotywowaliśmy się do dojścia do schroniska.

Na górze – jak na turystów przystało – nie musieliśmy zajmować się niczym. Obiad zrobił dla nas przewodnik, wytopił i zagotował termos wrzątku na noc, ale na szczęście wszystko odbywało się w jednym pomieszczeniu, więc namiastka górskiej atmosfery pozostała. Na nasze usprawiedliwienie możemy tylko napisać, że sami wnieśliśmy sobie piwo J

Do tej pory nawet ja nie spałem nigdy powyżej 5’000 m, w ogóle poza Demawendem w Iranie (5’760 m) nie przebywałem dłużej na takiej wysokości. Było dziwnie. Oddychało się ciężko, apetytu nie było. Zaraz po obiedzie, czyli ok. 16, zasnęliśmy, chyba ze zmęczenia, ale obudziliśmy się już po 2 godzinach, i ponownie zasnąć nie mogliśmy. Okazało się, że w trakcie naszej drzemki  trochę się wypogodziło. Podziwiając widoki potwierdziliśmy z przewodnikiem, że wstajemy o północy i atakujemy szczyt.

Huayna Potosi, szczyt widziany z drugiego obozu, 800 m niżej


"drugi obóz", czyli prywatne schronisko, 5'300 m n.p.m



Po powrocie do śpiworów przez kolejne 4 godziny próbowaliśmy zasnąć. Dodatkowo Marta w dalszym ciągu nie czuła się najlepiej. Zadecydowaliśmy, że ostateczną decyzję podejmiemy o północy: czy idziemy razem, czy Marta zostaje, a gdy objawy choroby wysokogórskiej nasilą się, to zejdziemy na dół.

W sumie przespaliśmy niewiele, ale o północy przewodnik zadecydował, że „śpimy” pół godziny dłużej, bo jest śnieżyca. Uwierzyliśmy mu na słowo i powegetowaliśmy z zamkniętymi oczami. Wyjście ze śpiwora nie było proste: było zimno (+1 st.), a głowa bolała jak po grubej imprezie. Przewodnik przygotował nam śniadanie – nie ruszyliśmy go. Moje śniadanie stanowiła herbata z koki i 3 kubki wrzątku. Stan Marty się nie poprawił, ale też nie pogorszył. Postanowiliśmy więc, że zostanie w schronisku, a ja pójdę sam z przewodnikiem.

Do wyjścia byliśmy gotowi po pierwszej, ale zerwał się wiatr i z nadzieją, że przewieje chmury, poczekaliśmy do 1:45. W momencie wyjścia wiatr ucichł, ale śnieżyca pozostała. Przewodnik dał mi jasno do zrozumienia, że może być ciężko i na 50% zawrócimy – trudno, trzeba spróbować. W odniesieniu do Tatr warunki były koszmarne – sypki śnieg po kolana, widoczność na 2-3 m, zimno, ciemno i brak szlaku. Co kilkanaście minut słychać było spadające lawiny. Sam nigdy nie wyszedłbym w góry w takich warunkach, ale Amigo robi tę trasę z gringosami nawet 4x w tygodniu. Przygoda przygodą, zaufałem mu w pełni, związaliśmy się liną i od razu wyprzedziliśmy 4-osobową grupę, która ruszyła ze schroniska położonego ok. 150 m niżej.

Pierwsze podejście było masakryczne. Po opiciu się wodą głowa przestała mnie boleć, ale wraz z pierwszymi krokami pojawiła się zadyszka, okropna zadyszka. Momentami miałem wrażenie, że przyciemnia mi się wzrok, ale zakładałem, że to z niewyspania, więc parłem dalej. W momencie, gdy już całkowicie kończyła mi się siła przewodnik zrobił przerwę, żeby się rozebrać. I tu szok: „dzika świnia z Polski” pokazała co potrafi i w 30 min zrobiliśmy 200 m podejścia!!! Zostało „tylko” 600 m. Pomimo, iż warunki się nie zmieniły, to Amigo zmienił zdanie i zaczął przepowiadać sukces ataku, o ile tylko utrzymam tempo ‘que machina’…

W ramach dygresji dla mniej wtajemniczonych: lodowce są „bardziej” bezpieczne w nocy i o poranku, kiedy lód na całej grubości jest zamarznięty. Wraz z nastaniem świtu Słońce zaczyna topić lód od zewnątrz. Lodowiec, pomimo, iż jest  pozornie jednolitym tworem, to powoli ‘spływa’ z góry, pękając, tworząc kilkumetrowe szczeliny. Szczeliny trzeba często pokonywać po ‘mostkach’, które są oczywiście bardziej wytrzymałe, kiedy Słońca nie ma, a temperatura jest na minusie. Przewodnicy na Huayna Potosi, tak samo jak na innym górach, podejmują oczywiście jak najmniejsze ryzyko i jeżeli szczyt nie zostanie zdobyty do 6:30, czyli do wschodu Słońca, to grupy zmuszone są do zawrócenia. Nam dodatkowo utrudniała zadanie półmetrowa warstwa świeżego śniegu, maskująca wiele niebezpieczeństw.

Wracając do tematu: w ciemnościach ruszyliśmy dalej. Moje tempo podchodzenia wyraźnie spadło i po 2 przerwach co 15 minut zatrzymywałem się już z braku tlenu co 5-10 minut. Ciekawie zrobiło się powyżej 5’900. Zaczęliśmy trawersować mocno nachylony stok. Czekany zaczęły ratować życie, a po podcięciu pierwszej lawiny zaczęliśmy na zmianę asekurować się, robiąc prowizoryczne stanowiska z wbitego z całej siły (czyli w praktyce w sypkim śniegu po łokieć) czekana. Przewodnik kilkukrotnie zapowiadał, że jest kiepsko i chyba zawrócimy, ale po skutecznym torowaniu zawsze kazał mi do siebie podchodzić, wiec parliśmy dalej.

Na 6’000 przerwa na czekolade – wykorzystałem ją bardziej na rozgrzanie palców, bo według indiańskiego nosa było -20 stopni, a w praktyce traciłem czucie w palcach pomimo 2 par (w tym puchowych ‘łapawic’) rękawiczek. Zaczęła się oficjalnie najniebezpieczniejsza część ataku szczytowego, czyli swojsko brzmiąca … Grań Polaków (podobno nazwana tak po wypadku z udziałem naszych rodaków w 1994 r.). W latach ’90 o Grań rozbił się też samolot! Zaczęło świtać i przestało sypać. Momentami nawet się wypogodziło, przez co grań pokazała znajdujące się po obu stronach kilometrowe przepaście. Wszystko byłoby ok., gdyby grań była widoczna, ale my szliśmy po głębokim puchu i każdy krok mógł okazać się ostatnim. Przewodnik powtórzył oczywistą zasadę, że jeżeli on poleci w lewo, to ja mam skoczyć w prawo i dlatego też szedłem nie po jego śladach, ale o pół kroku bardziej w prawo. Wspomnienia do końca życia zostały zagwarantowane.

I to właśnie przejście ostatniej grani wywołało najwięcej emocji. Światła La Paz, wschód słońca, zrzucany przez nas śnieg spadający kilkaset metrów w dół… Na szczycie przywitała nas mgła, nic nie wnoszące zdjęcie umieszczam dla zasady ;)



Huayna Potosi, 6’088 m n.p.m., zdobyliśmy o 6:00, czyli w sumie po 4 godzinach (z czego 2 zajęło nam podejście z 5’900, ze wspomnianym trawersowaniem i ‘skradaniem’ się po grani). Pozostało więc „tylko” zejść, a jak statystycznie wiadomo, 80% wysokogórskich wypadków zdarza się podczas schodzenia. Żeby mieć mnie na oku w drodze powrotnej szedłem pierwszy. Po ostrożnym przejściu grani było już łatwo, zwłaszcza, że na końcu spotkaliśmy 3-osobową grupę, będącą w momencie zawracania. Powrót wyszedł zadziwiająco łatwo, po 1,5 h byliśmy z powrotem - o 7:30 Marta właśnie wstała ;) Pogoda bez zmian, czyli śnieg, śnieg, śnieg.

Pochwalić się muszę: tego dnia z 7 ekip byłem jedynym gringo, który zdobył szczyt. Co do wniosków i spostrzeżeń: w porze suchej, czyli podczas boliwijskiej ‘zimy’ Huayna Potosi jest wg mnie szczytem naprawdę prostym. Jeżeli pogoda jest dobra, to liczne agencje dosłownie „wydeptują” szlak na szczyt, a na lodowcu jest wiele fajnych miejsc do rozbicia namiotu (zwłaszcza tzw. Campamento Argentino na 5’540 m, zaczynanie z którego podobno umożliwia niemal ‘wbiegnięcie’ na szczyt w 2h). Nasze zdobycie szczytu, w fatalnych warunkach pogodowych, byłoby jednak w 100% niemożliwe bez osoby dobrze znającej szlak.



Na koniec dla wytrwałych ciekawostka. W duchy nie wierzę, ale tego, co z Martą doświadczyliśmy nie możemy wyjaśnić. Ok. 21. słyszeliśmy oboje wyraźnie sapiącą i idącą do góry po lodowcu osobę (standardowe ‘podejście’ przebiegało ok. 5 metrów od naszego schroniska - o cienkich ścianach). Po kilku minutach wyszedłem na zewnątrz ‘za potrzebą’, z ciekawości rozglądając się za światłem czołówki – nikogo nie było widać. Przed atakiem szczytowym powiedzieliśmy o tym przewodnikowi, a on sam przyznał, że bardzo często zdarza mu się przez chwilę słyszeć, a nawet wiedzieć tzw. „białe postaci” w górach - zjawy i duchy zaginionych turystów. Niekiedy wrażenia są podobno bardzo silne – widać sylwetkę osoby, która rozpływa się po kilkudziesięciu metrach podejścia.  O zabobonach i wierzeniach, które poznaliśmy w Boliwi będzie pewnie cały kolejny post, ale ostatecznie w drodze na szczyt i z powrotem nikogo samotnego nie spotkaliśmy, żadnych śladów butów, czy obozu nie było. Ciekawe.

piątek, 11 stycznia 2013

Cochabamba

Do Cochabamby pojechaliśmy głównie ze względu na sklepy motocyklowe. Ani przewodniki, ani napotkani turyści nie polecali specjalnie tego miasta. My musieliśmy jednak kupić nowe opony. Poza tym znalazł się CouchSurfer który zgodził się nas przenocować...

Z resztą droga między Sucre i Cochabambą była śliczna, choć trudna (ponad 100 km niewzasfaltowane, w tym 40 km morderczego szutru  prowadzącego w korytach rzeki i 70 "kocich łbów"). Udało nam się nawet spędzić jedną noc pod namiotem. Znaleźliśmy miejsce totalnie niewidoczne z drogi z pięknym widokiem na góry, z dala od wiosek. Idealnie... Popijając mate podziwialiśmy spektakularny zachód słońca.
Ach szkoda, że w Boliwii nasza podróż zmieniła charakter i podróżujemy głównie od miasta do miasta...i tak rzadko wyciągamy namiot z plecaka...

Gdy dotarliśmy do Cochabamby okazało się że nasz boliwijski numer nie działa i nie mamy możliwości skontaktować się z naszym hostem. Dzięki orientacji w terenie Rafała bez większych problemów dotarliśmy... No właśnie... nie do domu hosta, ale do "domu kultury". Tam też mieliśmy spać. Od początku było dość dziwnie. Ramiro przygotowywał ognisko na środku podwórka na wieczorną imprezę i praktycznie z nami nie rozmawiał.
Jak już się odezwał to tonem nieznoszącym sprzeciwu (????) Trochę jesteśmy za starzy na takie numery. Rozpakowaliśmy plecaki, z grzeczności zapytaliśmy o której zaczyna się impreza (była 19:58, a fiesta zaplanowana była na 20) i poszliśmy szukać ulicznych hamburgerów, bo umieraliśmy z głodu.
Po pół godzinie z pełnymi brzuchami wracamy do naszej miejscówki, a tu amigo jak na bramce przed klubem mówi nam, że musimy zapłacić po 10 boliwianow za wejście.
- "Słuchaj stary my tu z CS, zatrzymaliśmy się u Ramiro, my nie na imprezę, ale do pokoju."
- "Musicie zapłacić, bo to fundacja i z niej korzystają wszyscy, a trzeba płacić czynsz, wode, prąd. Poza tym Ramiro powiedział że macie zapłacić".
- "To my chcemy rozmawiać z Ramiro"
- "Teraz jest to niemożliwe, bo jest w trakcie przeprowadzania rytuału."
Zrobiliśmy wielkie oczy. Rafał wyszedł ze słusznego założenia, że na bramce zawsze stoją najwięksi idioci. Powiedzieliśmy, że żeby zapłacić musimy dostać się do rzeczy i z nich wziąć pieniądze. Weszliśmy do środka. Na placu wokół ogniska zgromadzonych było około 40 osób. Od dzieciaków z liceum, przez ludzi w naszym wieku a'la hipi po takich w garniakach grubo po 30tce.

Może to i tradycje inkow związane z Pachamamą (Matką Ziemią-był pierwszy piątek roku...), a może i jakaś sekta. Cholera wie. Jak zaczęli tańczyć wokół ogniska trzymając się za ręce, uznaliśmy, że nie będziemy uczestniczyć w tym przedstawieniu i poszliśmy do pokoju.
Na szczęście o 1:30 przyszła burza i towarzystwo rozbieglo się w 5 sekund.
Nazajutrz z rana postanowiliśmy się ewakuować czym prędzej. O 8:30 byliśmy gotowi.
Pozostało kupić opony. Dzień wcześniej widzieliśmy warsztaty motocyklowy, w którym postanowiliśmy zapytać o opony.


Gdy podjechaliśmy stały się dwie bardzo mile rzeczy...
1. Poznaliśmy Hektora - motocyklistę który zaprowadził nas  do sklepu z oponami i załatwił sporą zniżkę, a później wskazał fajny hostel również z upustem :)
2. Rafał znalazł pod warsztatem 50 euro!!
Uznaliśmy więc że Marka Ziemia zrekompensowała nam koszmarną noc i pierwsze w życiu "strange experience" z CS... :)))

Zakupione opony były więc GRATIS :D

Jedyny problem był taki, że nigdzie nie chciano wymienić nam owych Euro, bo były brudne. Próbowaliśmy w trzech miejscach...
No cóż. Wróciliśmy więc do hostelu i regularnie wodą z mydłem wypraliśmy banknot. Gdy wysechł, poszedł  od ręki! hehehe

poniedziałek, 7 stycznia 2013

11 000


11 000 km za nami i prawie 11 000 wejść na nasz blog. Bardzo serdecznie Wam dziękujemy, że jesteście w tej podróży razem z nami i że chce Wam się to wszystko czytać :))))

Ludzkie historie...

Z Sucre wyjechaliśmy dopiero po godzinie 15. Głównie przez pogodę, ale także z tego samego powodu co zwykle... zasiedzenia. Normalnie nie wyruszamy w dalszą podróż po południu, jednak po kilku dniach spędzonych w jednym miejscu trzeba zrobić choćby kilkadziesiąt kilometrów. Inaczej istnieje ryzyko, że zostaniemy kolejny dzień i kolejny i kolejny...
A tu jeszcze tyle przed nami!

Droga z Sucre do Cochabamby jest w trakcie przebudowy i asfaltowania. Pierwsze 80 km jest już skończone i ma dobrą nawierzchnie, a na dodatek prowadzi tylko w dół. Przez liczne serpentyny nie da się jednak rozpędzić bardziej niż do 60 km/h. Dodatkowo spowalniają nas postoje zdjęciowe. Ale przecież nie jesteśmy tu dla robienia kilometrów...
Po około 2h zaczeliśmy myśleć o szukaniu spania i czegoś na kolację...
W jednej wsi udało nam się kupić tylko awokado, gdyż cała wieś nadal świętowała nowy rok i próżno było szukać chleba, empanad, itd. W następnej, większej, był już szerszy asortyment w przydrożnych sklepikach i budkach. Jednak próby znalezienia pieczywa zakończyły się fiaskiem. Nagle pani ze sklepiku znajdującego się trzy schodki niżej zagadnela:

"Może napijecie się kawy, albo herbaty?"
"Dziękuję" odpowiedziałam "poszukujemy chleba na kolację"
P: "Ja mam chleb"
Ja: - "Oooo to poprosimy"
P:  - "To może jednak herbaty??"
Ja: - "nie nie naprawdę, poza chlebem potrzebujemy tylko kawałek ziemi gdzie moglibyśmy rozbić namiot na noc" (zagadnełam pół żartem, pół serio)
Mąż Pani ze sklepu (MPzs): "Zjedźcie nad rzekę tą drogą, tam jest miejsce"
Ja - "A czy tam jest bezpiecznie??
MPzs: -"Tak, tu mieszkają dobrzy ludzie, wyedukowani, mówiący po hiszpańsku (jesteśmy w regionie w którym mówi się w języku quechua), nie będziecie mieli problemów"
Pani do męża: - "A może w naszym ogrodzie by się rozbili??"
MPzs : "W sumie czemu nie. Chodźcie za mną..."

Jak to mówią im mniej się spodziewasz tym więcej dostajesz.
Gdy dotarliśmy do ich domu z ogrodem okazało się, że namiot tej nocy nie będzie potrzebny. Dostaliśmy pokoik z łazienką. W ogrodzie rosły drzewa mango, awokado, papaya i bananowce, między któymi wisiały rozpiętę hamaki. Niedowierzając w to co się dzieje postanowiliśmy zapytać ile musimy zapłacić.
Usłyszeliśmy tylko, że mamy się czuć jak u siebie w domu i jeść owoce do woli...


Rozpakowaliśmy rzeczy. Najedliśmy się mango bujając w hamaku, poczym postanowiliśmy odwiedzić naszych gospodarzy w ich sklepiku.
Pani zaparzyła nam mate de coca i zaczeliśmy rozmawiać na różne tematy. O sytuacji politycznej i ekonomicznej Boliwii, o preyzdencie Evo Morales który skończył AŻ 4 klasy podstawówki i o jego wpadkach na arenie międzynarodowej. Potem troche o nas. W końcu i ja zagadnełam ile mają dzieci... i tu zaczełą się straszna historia...
MPzs: "Mamy czwórkę, yyh tzn trójkę bo jedno ostatnio zmarło"
P: (ledwo powstrzymując łzy) "Nasz najmłodszy syn popełnił samobójstwo dwa tygodnie temu"
Możecie sobie wyobrazić nasze miny i to jak się wtedy poczuliśmy...
Nie zadawaliśmy więcej pytań tylko słuchaliśmy...
Historia jak z filmu. 27-letni chłopak, który ma nieślubnego, dwuletniego synka, po ośmiu latach spotkał swoją pierwszą miłość. Po niespełna trzech miesiącach od tego spotkania się pobrali. Piękny ślub, podczas którego "byli tacy szczęśliwi..."
Obydwoje jednak mieli bardzo silne charaktery. Ona zaborcza i zazdrosna. On dumny i też zazdrosny. No i nie wytrzymał... Po miesiącu małżeństwa stało się najgorsze. Osierocił dziecko, pogrążył w żałobie swoich najbliższych. I nikt tak naprawde nie wie, co zaszło w jego życiu, że posunął się do ostateczności...

Siedzieliśmy jak wmurowani, bo w głowach nam się nie mieścilo, że w obliczu takiej rodzinnej tragedii Ci ludzie byli jeszcze na siłach prowadzić swój sklepik, a przede wszystkim pomóc nam, otworzyć swój dom dla kompletnie obcych ludzi.

Mi nie przyszły do głowy żadne słowa.  Po prostu przytuliłam tą kobietę w milczeniu.


Później okazało się, że Ci ludzie na codzień mieszkali w Sucre. Po śmierci syna jednak, było im zbyt ciężko w mieszkaniu, w któym jeszcze do niedawna z nim mieszkali. Przenieśli się więc tymczasowo na wieś, do domu, który do tej pory traktowali jako weekendowy. A że są na emeryturze i niemieliby nic do roboty, postanowili otworzyć sklep by nie siedzieć bezczynnie w samotności.

sobota, 5 stycznia 2013

Sylwester w Sucre




Do Sucre wyruszyliśmy z przysłowiową duszą na ramieniu, nie wiedząc czego możemy się spodziewać po naszych motorkach. Zrobiliśmy w Potosi porządny przegląd – wyczyściliśmy świece, filtr powietrza, filtr benzyny! Rafał napiął łańcuchy. Nie znaleźliśmy uchwytnej przyczyny problemów na trasie między Uyuni i Potosi. 
W dniu wyjazdu zalaliśmy baki do pełna uprzednio kupioną (samodzielnie przez Grysza! 100 % po hiszpańsku!) benzyną i w drogę. Ah jak przyjemnie! Z  4000 m n.p.m. zjeżdżaliśmy na 2300 przy dobrej pogodzie i po świetnej asfaltowej nawierzchni. Nie dość że Yamahy dzielnie się spisywały, to jeszcze temperatura przyjemnie rosła. Gdy dotarliśmy do stolicy swe kroki skierowaliśmy do poleconego nam przez innych turystów Gringo’s rincon Hostel. Mieszczący się zaledwie dwie przecznice od placu głównego, w starej, dwupiętrowej  kamienicy hostel, prowadzony przez Niemca, który (a jakżeby inaczej) przyjechał do Boliwii za kobietą.
Ekonomicznie, bardzo czysto, niesamowicie miło i klimatycznie. Lepszego miejsca na Sylwestra wymarzyć sobie nie mogliśmy. Motorki stanęły na podwórzu tuż przy naszym 8-osobowym pokoju :) pełnym europejczyków i brazylijczyków.


Pogoda kaprysiła przez co nie udało nam się dotrzeć nad wodospady oddalone jakieś 1,5h od Sucre. Udało się za to znaleźć dwa dobrze wyposażone sklepy motocyklowe. Poszliśmy więc na shopping, hehe. Motorki dostały nowe łańcuchy i zębatki (przednie i tylne) a także nowe, lepsze dla tej wysokości świece zapłonowe.
Oczywiście Rafał ani myślał oddawać Yamahy do mechanika. Tyle razy zmieniał przecież łańcuch w rowerze!:))))

Podwórze hostelu zamieniło się więc w prawdziwy warsztat na jakieś 2-3h. R. zmienił bez trudu zębatkę tylną, poczym okazało się, że przednia nie pasuje… Otwory na śruby były w innych miejscach.
No więc suma sumarum wymieniony został łańcuch, a zębatki udało nam się na szczęście oddać i zwrócono nam pieniądze.

Nowy Rok spędziliśmy bardzo miło. Hostelowy wielki „pasta dinner” otworzył imprezę. Na dachu, na tarasie siedzieliśmy w 30 osób przy naprawde pysznych makaronach i lazanii popijając przy tym wino, piwo i rum ćwicząc przy tym wszystkie języki jakich się kiedykolwiek uczyliśmy :)

Przed północą wyszliśmy na główny plac Sucre gdzie przy akompaniamencie orkiestry przywitaliśmy Nowy Rok. Większość chwile później poszła do klubu dla bacpacers gdzie było PŁATNE wejście (w Boliwii to delikatnie mówiąc niespotykane) i puszczali „europejską” muzykę. My postanowiliśmy zostać na placu i bawić się w rytmach salsy i bachiaty z Boliwijczykami  :)
Sylwestra zaliczamy więc do bardzo udanych!

Stolica Boliwii jest naprawde bardzo ładnym, niezbyt wielkim miastem, w któym każdy znajdzie coś dla siebie. Niebawem zamieścimy zdjęcia w galerii. Zaglądajcie!

Z Sucre wyruszyliśmy 2.01 w strone Cochabamby...


środa, 2 stycznia 2013

Wycieczka do kopalni srebra



Trzy ostatnie dni spędziliśmy w Potosi, najwyżej położonym mieście Świata (4’000 m n. p.m.). Głównym źródłem utrzymania dla mieszkańców jest Cerro Rico, a dokładniej złoża metali, w tym głownie srebra. Wysoka na 4’800 m góra poszatkowana jest górniczymi tunelami. Niektóre kopalnie działają nieprzerwanie od XVI wieku, a dodatkowo turyści tacy jak my mogą załapać się za niewielkie pieniądze na wycieczkę do środka. Wystarczy wejść do jednej z wielu agencji, bo turystyka staje się powoli coraz bardziej popularna w Potosi, a „emerytowani” górnicy znajdują pracę jako przewodnicy.


Start o 8:30. Dostaliśmy ubrania ochronne, kaski, latarki i kalosze.  Pierwszy przystanek był w dzielnicy górniczej. To co jest niesamowite – ta kopalnia jest cały czas czynna. Pracuje w niej około 120 osób. Nie są one jednak zatrudnione przez żaden koncern. Grupy 5-10 górników pracują na własny rachunek. Nie mają pensji. Ich wynagrodzenie  zależy od tego ile kruszcu i minerałów uda im się z kopalni  wydobyć. 

W związku z tym turyści przyjeżdżający do kopalni proszeni są o kupienie „prezentów” dla ludzi w niej pracujących.  Na liście pożądanych przedmiotów są:
1.       Dynamit
2.       Liście koki
3.       Woda, soki
4.       Alkohol pitny 96%!
5.       Papierosy

Targ górników w Potosi jest prawdopodobnie jedynym miejscem, gdzie każdy turysta i terrorysta może sobie kupić dynamit (razem z lontem i zapalnikiem). W każdy pierwszy i ostatni piątek miesiąca górnicy piją alkohol. My mieliśmy to nipowtarzalne szczęście, że na zwiedzaniu byliśmy w ostatni piątek miesiąca a zarazem roku.
W pierwszy piątek miesiąca piją i dzielą się alkoholem z Pachamamą (Matką Ziemią), prosząc by ta była łaskawa i przyniosła im szczęście w pracy. By w ich szybie było dużo minerałów. W ostatni piątek miesiąca z kolei, pijąc alkohol dziękują Pachamamie za to, co przyniosła im w minionych 30 dniach.
My więc załapaliśmy się na poczęstunek i podziękowania dla Pachamamy za cały miniony rok.
Dlaczego aż 96%? Ano dlatego, że jest najtańszy. Litrowa butelka kosztuje 7,5 zł. Poza tym zwalające z nóg stężenie sprawia, że pije się go bardzo małymi porcjami. Są tacy co piją oryginalne stężenie, większość jednak rozcieńcza alkohol wodą. Głównie po to by starczył na dłużej.

Liście koki, święta roślina Inków, używana przez plemiona Quechua i Aymara. Żują ją wszyscy i praktycznie non stop. Po kilka listków koki składa się i wkłada do buzi między trzonowce. Dodatkowo za policzek wkłada się kawałek wapna, które działa jak katalizator i znosi gorzki smak koki. Kiedyś było to najzwyklejsze wapno, w tej chwili można dostać smakowe – bananowe, miętowe, etc.  Gdy po kilku-kilkunastu minutach tracą smak, dokłada się kolejne listki. Uwaga! Nie wypluwa się ich przez 3 godziny!! Zawarte w liściach związki uwalniają się bowiem po woli. "Zawierają więcej wapnia niż mleko i więcej fosforu niż ryby, ułatwiają pobieranie tlenu, pomagają pokonać chorobę wysokościową, wspomagają trawienie", znoszą uczucie głodu. "100 gram liści koki zawiera około 2 tyś. mg wapnia podczas gdy mleko krowie zawiera go "zaledwie" ok. 100 mg. Znajduje się w nich również 400 mg fosforu (300 mg w rybach) i około 10 mg żelaza, poza tym m.in. witaminy B1, B2, A, E, C, potas, cynk i miedź." (źródło: www.naukawpolsce.pap.pl) 

Po zakupach pojechaliśmy do miejsca, w którym obrabia się rude srebra. Jest to proces fizyczno - chemiczny. Wydobyte kawały skał z rudą  wrzuca się do młyna, który rozdrabnia skałę. Następnie przy pomocy wielu odczynników chemicznych oddziela się sredbro od innych minerałów.
potem pojechaliśmy do kopalni - głównego i najciekawszego punktu programu. 

Nasza trasa składała się z 3 odcinków – pierwszy, 200 metrowy na poziomie wejścia do kopalni, następnie 50 metrów w dół i zejście na poziom trzeci. Wąskie korytarze oświetla wyłącznie światło czołówek. Nie załapaliśmy się na żadną podziemną eksplozję, ale pod ziemią nie było też miejsca na spacerowanie, gdyż co chwilę trzeba było uciekać na bok przed pędzącymi wagonikami. W zwiedzanej przez nas kopalni nie było wind, urobek z dolnych poziomów wciągany był do góry w „skórzanych worach” , załadowywanych przy pomocy zwykłych łopat, bez taśmociągów, podnośników itp. Dla górników też nie buduje się specjalnych schodów – czasem trzeba wspinać się w klaustrofobicznie wąskich tunelach, czasem jest drabina, a czasem wybiera się „dupozjazd”. Skałę, którą podejrzewa się o obecność złóż srebra wysadza się dynamitem, przy pomocy kilofów wybiera się powstały gruz. Zdarzają się oczywiście wypadki, gdyż nikt nie synchronizuje pracy wszystkich kopalń, a przebieg korytarzy kontrolowany jest „na orientację”. Dodatkowym utrudnieniem są też zagrożenia typowe dla innych kopalni: metan, gorące źródła i osuwiska. Kopalnie prawie nie mają wentylacji (powietrze wgłąb dostarcza się rurami o średnicy ok. 10cm (czyli tyle, co wywietrznik w toalecie). Powoduje to, że niewielu górników wytrzymuje pow. 15 lat pracy pod ziemią. Śmiertelne choroby płuc ( rak pluca i pylica) nie dają im możliwości dłuższej pracy.