Wyjechaliśmy dziś z Boliwii. Po miesiącu. Planowaliśmy
być tutaj krócej, ale wyszło dłużej i nie potrafimy tego do końca uzasadnić.Czas więc na krótkie podsumowanie tego kraju… Wraz z przekroczeniem granicy
zmieniło się prawie wszystko. W przeciwieństwie do Argentyny mogliśmy znowu
swobodnie (czyt. po 'normalnym kursie') korzystać z bankomatów. Zniknęły
pustkowia i między miastami zaczęły pojawiać się wioski. Ludzie (a zwłaszcza
kobiety) naprawdę na codzień noszą tutaj kolorowe ubrania. Nie używają wózków -
dzieci (a jest ich mnóstwo) noszone są na plecach, w chustach. Co nas też
najbardziej uspokoiło to nareszcie - brak wiatru, który w Argentynie był
codziennie.
Wracając do ludzi, Boliwia
(niektórzy piszą jeszcze o Gwatemalii) to jedyny kraj w obu Amerykach, gdzie
indianie stanowią większość. Gringo to na prawdę gringo i widać to z daleka. My
poruszaliśmy się głównie wśród górskich ludów Qeuchua i Aymara. Niby wszystko
było w porządku, ale naszą uwagę zwróciło 'zamknięcie' tych ludzi. Mało, że w
przeciwieństwie do Chile i Argentyny przestano nas zagadywać na ulicy. Nawet
pytając się o cenę w sklepie odpowiadano nam ze wzrokiem zwróconym w innym
kierunku, a pytania nie mające związku z transakcją były zwykle kwitowane
milczeniem. W sumie tylko ludzie związani z turystyką wykazywali jak do tej pory
jakiekolwiek zaangażowanie.
Co do samej turystyki, to też
wszystko się zmieniło. Pomimo, iż Boliwia jest względnie tania, to wydawaliśmy w
tym kraju jak do tej pory najwięcej. Śpimy w hotelach i hostelach, bo campingów
nie ma. Do tej pory tylko 2 razy rozbiliśmy się tutaj 'na dziko', a poruszamy
się głównie z miasta do miasta. Można by inaczej, ale w Boliwii pojawił się
nieobecny do tej pory problem, czyli pora deszczowa. Jako, że pada prawie
codziennie, wolimy pewne schronienie. Poza tym odległości między miastami są na
tyle normalne (100 - 200 km), że w przeciwieństwie do ogromnej Argentyny zwykle
bez problemu wyrabiamy się przed zachodem słońca. Podobnie jest z jedzeniem.
Różnica między gotowymi daniami, a kupowaniem prduktów jest prawie żadna. Poza
jajkami na miękko na Salarze nie używaliśmy tutaj kuchenki. Z cenami też jest różnie: tanie
są hotele i robocizna, ale ceny w sklepach, nawet tych wiejskich nie powalają -
są może 10-20% niższe niż w Polsce (i nie piszemy tu o produktach
importowanych, ale o industria boliviana). Jak na kraj, którego PKB per capita
jest na światowym 120. miejscu, to nie czujemy się tutaj bogaczami z Europy.
Mało
tego, ulice większych miast wypełniają też porządne (czyt. za drogie dla nas)
knajpy i fast foody, pełne miejscowych. Przykładowa cena zastawu z Burger King:
22 zł. Z drugiej strony masowo zatrudnia się tu do pracy dzieci (np. do
pakowania zakupów w supermarketach). Naszym zdaniem tajemnica polega na tym, że
mało kto rejestruje w Boliwii cokolwiek, a oficjalnie dochody wykazują tylko ci
z większych firm.
Oczywiście działa to na swój sposób, ale po raz kolejny
przekonujemy się, że to nieprawda, że w tzw. krajach trzeciego świata ludzie
mieszkają w norach i piją wodę z kałuży. Mają po prostu mniej pieniędzy, ale
też mniej wydają. Żebraków jest na ulicach mniej więcej tyle, co Cyganów w
Warszawie.
W La Paz, po kilku nocach w
podłym alojamiento w centrum (na lepsze miejscówki nie było nas stać)
przenieśliśmy się do poznanej w Potosi Misti. Misti jest z USA i jest
nauczycielką w amerykańskiej szkole. Mieszka w dzielnicy Zona Sur, które nazywa
„Miami”. Bo prawie tak się tu czuje: szerokie, czyste ulice, pełno drogich
sklepów i schludnych budynków. Do tego ulice zapełnione amerykańskimi
samochodami i rzadko spotykany inny niż biały kolor skóry. ALE! pomimo, że
czesne w szkole wynosi $1'000 miesięcznie, to 80% uczniów to Boliwijczycy bez
związku z USA.
Będąc w La Paz nie mogliśmy
oczywiście nie odezwać się do naszego ambasadora!(temat przybliżyliśmy w
poprzednim poście).
Z przykrością jednak
stwierdzamy, że ostatnie kilka dni piekielnie zmęczyło nas psychicznie. Od
wyjazdu z La Paz Boliwijczycy chcieli od nas pieniądze dosłownie za wszystko.
Za drogi, za wjazd do miasta, za wyjazd z miasta, za ścieżki trekingowe na Isla
del Sol, za samo wejście na wyspę, a właściwie zejście z łódki na wyspę!! Broniliśmy
się przed tym jak mogliśmy i większości bezpodstawnych opłat udało nam się uniknąć.
Dzięki sprytowi, cwaniactwu czy jakkolwiek to nazwiecie. Postanowiliśmy jednak
działać w imię zasady oko za oko. Oni nie mieli żadnych skrupułów to i my
graliśmy w ten sam sposób. Taki przykład z drogi do
granicy:
Przed Copacabaną policjant usiłował nam wmówić, że musimy zapłacić za
drogi. My na to, że przejechaliśmy całą Boliwię i na wszystkich punktach poboru
opłat mówili nam, że motocykle nie płacą. Szliśmy więc w zaparte. To policjant
zmienił taktykę, twierdząc, że musimy zapłacić po 5 boliwianów (zbił połowę
ceny), za to że sprawdził nam papiery z aduany.Rafal się wkurzyl i
zaczął mówić do funkcjonariuszy po polsku i… podziałało. Puścili nas, a do tego
jeszcze zaczęli „przyjacielsko” zagadywać o naszą podróż. Chyba z samego
rafałowego tonu głosu zorientowali się, że nic nie wskórają.
Panów z podobnymi, acz 2
razy droższymi biletami (20 boliwianów od osoby) spotkaliśmy przy wyjeździe z
Copacabany, gdzie na szczęście bez zbędnej dyskusji wystarczyło stwierdzenie, że już zapłaciliśmy
przy wjeździe. Odpuścili nam pokazywanie biletów których nie mieliśmy…
Niesmak w takich razach
jednak pozostaje.
Na Isla del Sol praktycznie nie da się w spokoju przejść
treko-spaceru, bo co chwilę chcą pieniądze. Najpierw 5 boliwianów, później 15,
później znów 5. Zdjęć też nie można robić wszędzie, bo przecież Ci ludzie mają
akt notarialny na widoki z wyspy. Oszaleć
można. Tak naprawdę więc wycieczki z Copacabany na Isla del Sol nie polecamy!!!
Owszem, było ładnie, ale zdecydowanie za drogo (cena łódki i późniejsze „haracze”
lokalesów). W Boliwii jest mnóstwo ładniejszych i przede wszystkim
spokojniejszych miejsc.