niedziela, 20 stycznia 2013

Boliwia, Boliwia


Wyjechaliśmy dziś z Boliwii. Po miesiącu. Planowaliśmy być tutaj krócej, ale wyszło dłużej i nie potrafimy tego do końca uzasadnić.Czas więc na krótkie podsumowanie tego kraju… Wraz z przekroczeniem granicy zmieniło się prawie wszystko. W przeciwieństwie do Argentyny mogliśmy znowu swobodnie (czyt. po 'normalnym kursie') korzystać z bankomatów. Zniknęły pustkowia i między miastami zaczęły pojawiać się wioski. Ludzie (a zwłaszcza kobiety) naprawdę na codzień noszą tutaj kolorowe ubrania. Nie używają wózków - dzieci (a jest ich mnóstwo) noszone są na plecach, w chustach. Co nas też najbardziej uspokoiło to nareszcie - brak wiatru, który w Argentynie był codziennie. 


Wracając do ludzi, Boliwia (niektórzy piszą jeszcze o Gwatemalii) to jedyny kraj w obu Amerykach, gdzie indianie stanowią większość. Gringo to na prawdę gringo i widać to z daleka. My poruszaliśmy się głównie wśród górskich ludów Qeuchua i Aymara. Niby wszystko było w porządku, ale naszą uwagę zwróciło 'zamknięcie' tych ludzi. Mało, że w przeciwieństwie do Chile i Argentyny przestano nas zagadywać na ulicy. Nawet pytając się o cenę w sklepie odpowiadano nam ze wzrokiem zwróconym w innym kierunku, a pytania nie mające związku z transakcją były zwykle kwitowane milczeniem. W sumie tylko ludzie związani z turystyką wykazywali jak do tej pory jakiekolwiek zaangażowanie. 

Co do samej turystyki, to też wszystko się zmieniło. Pomimo, iż Boliwia jest względnie tania, to wydawaliśmy w tym kraju jak do tej pory najwięcej. Śpimy w hotelach i hostelach, bo campingów nie ma. Do tej pory tylko 2 razy rozbiliśmy się tutaj 'na dziko', a poruszamy się głównie z miasta do miasta. Można by inaczej, ale w Boliwii pojawił się nieobecny do tej pory problem, czyli pora deszczowa. Jako, że pada prawie codziennie, wolimy pewne schronienie. Poza tym odległości między miastami są na tyle normalne (100 - 200 km), że w przeciwieństwie do ogromnej Argentyny zwykle bez problemu wyrabiamy się przed zachodem słońca. Podobnie jest z jedzeniem. Różnica między gotowymi daniami, a kupowaniem prduktów jest prawie żadna. Poza jajkami na miękko na Salarze nie używaliśmy tutaj kuchenki. Z cenami też jest różnie: tanie są hotele i robocizna, ale ceny w sklepach, nawet tych wiejskich nie powalają - są może 10-20% niższe niż w Polsce (i nie piszemy tu o produktach importowanych, ale o industria boliviana). Jak na kraj, którego PKB per capita jest na światowym 120. miejscu, to nie czujemy się tutaj bogaczami z Europy. 

Mało tego, ulice większych miast wypełniają też porządne (czyt. za drogie dla nas) knajpy i fast foody, pełne miejscowych. Przykładowa cena zastawu z Burger King: 22 zł. Z drugiej strony masowo zatrudnia się tu do pracy dzieci (np. do pakowania zakupów w supermarketach). Naszym zdaniem tajemnica polega na tym, że mało kto rejestruje w Boliwii cokolwiek, a oficjalnie dochody wykazują tylko ci z większych firm. 

Oczywiście działa to na swój sposób, ale po raz kolejny przekonujemy się, że to nieprawda, że w tzw. krajach trzeciego świata ludzie mieszkają w norach i piją wodę z kałuży. Mają po prostu mniej pieniędzy, ale też mniej wydają. Żebraków jest na ulicach mniej więcej tyle, co Cyganów w Warszawie. 

W La Paz, po kilku nocach w podłym alojamiento w centrum (na lepsze miejscówki nie było nas stać) przenieśliśmy się do poznanej w Potosi Misti. Misti jest z USA i jest nauczycielką w amerykańskiej szkole. Mieszka w dzielnicy Zona Sur, które nazywa „Miami”. Bo prawie tak się tu czuje: szerokie, czyste ulice, pełno drogich sklepów i schludnych budynków. Do tego ulice zapełnione amerykańskimi samochodami i rzadko spotykany inny niż biały kolor skóry. ALE! pomimo, że czesne w szkole wynosi $1'000 miesięcznie, to 80% uczniów to Boliwijczycy bez związku z USA.

 Będąc w La Paz nie mogliśmy oczywiście nie odezwać się do naszego ambasadora!(temat przybliżyliśmy w poprzednim poście).

Z przykrością jednak stwierdzamy, że ostatnie kilka dni piekielnie zmęczyło nas psychicznie. Od wyjazdu z La Paz Boliwijczycy chcieli od nas pieniądze dosłownie za wszystko. Za drogi, za wjazd do miasta, za wyjazd z miasta, za ścieżki trekingowe na Isla del Sol, za samo wejście na wyspę, a właściwie zejście z łódki na wyspę!! Broniliśmy się przed tym jak mogliśmy i większości bezpodstawnych opłat udało nam się uniknąć. Dzięki sprytowi, cwaniactwu czy jakkolwiek to nazwiecie. Postanowiliśmy jednak działać w imię zasady oko za oko. Oni nie mieli żadnych skrupułów to i my graliśmy w ten sam sposób. Taki przykład z drogi do granicy:

Przed Copacabaną policjant usiłował nam wmówić, że musimy zapłacić za drogi. My na to, że przejechaliśmy całą Boliwię i na wszystkich punktach poboru opłat mówili nam, że motocykle nie płacą. Szliśmy więc w zaparte. To policjant zmienił taktykę, twierdząc, że musimy zapłacić po 5 boliwianów (zbił połowę ceny), za to że sprawdził nam papiery z aduany.Rafal się wkurzyl i zaczął mówić do funkcjonariuszy po polsku i… podziałało. Puścili nas, a do tego jeszcze zaczęli „przyjacielsko” zagadywać o naszą podróż. Chyba z samego rafałowego tonu głosu zorientowali się, że nic nie wskórają.

Panów z podobnymi, acz 2 razy droższymi biletami (20 boliwianów od osoby) spotkaliśmy przy wyjeździe z Copacabany, gdzie na szczęście bez zbędnej dyskusji  wystarczyło stwierdzenie, że już zapłaciliśmy przy wjeździe. Odpuścili nam pokazywanie biletów których nie mieliśmy…

Niesmak w takich razach jednak pozostaje.

Na Isla del  Sol praktycznie nie da się w spokoju przejść treko-spaceru, bo co chwilę chcą pieniądze. Najpierw 5 boliwianów, później 15, później znów 5. Zdjęć też nie można robić wszędzie, bo przecież Ci ludzie mają akt notarialny na widoki z wyspy.  Oszaleć można. Tak naprawdę więc wycieczki z Copacabany na Isla del Sol nie polecamy!!! Owszem, było ładnie, ale zdecydowanie za drogo (cena łódki i późniejsze „haracze” lokalesów). W Boliwii jest mnóstwo ładniejszych i przede wszystkim spokojniejszych miejsc.