środa, 16 stycznia 2013

6'088 m dalej od piekła, czyli wyprawa na Huayna Potosi


Panorama La Paz z Huayna Potosi w tle
O wspinaczce na 6-tysięcznik nie marzyliśmy jakoś specjalnie, może głównie dlatego, że góry tej wysokości nie są łatwo, szybko i ekonomicznie dostępne z Polski, a jak już, to na Polaków w Azji czeka wiele 7-tysięczników, więc po co się rozdrabniać.

Krainą 6-tysięczników są za to Andy.

Od wakacji 2011, czyli od próby zdobycia Monte Rosa w Alpach nie podejmowaliśmy z Martą żadnych wysokogórskich akcji. Raki i czekany leżały pod łóżkiem, a głębokie lodowcowe szczeliny pozostawały jedynie wspomnieniami. Okazja do rozruszania się i pooddychania powietrzem o ciśnieniu 55% niższym niż na polskich nizinach pojawiła się w La Paz. Jedną z drugoplanowych (po rowerowej ‘drodze śmierci’ oczywiście) gringo-atrakcji jest wycieczka na górujący nad miastem szczyt Huayna Potosi, 6’088 m n.p.m.
Po dojechaniu do La Paz (i 2-godzinnym przebijaniu się przez El Alto) postanowiliśmy zrobić rozpoznanie. 

Niestety w Boliwii bycie niezależnym turyściakiem nie jest łatwe. Jako, że Huayna Potosi zaliczana jest do najprostszych 6-tysięczników, zdobywanych dziennie przez kilka gringo-agencji, chcieliśmy wejść na górę sami. Dokładne mapy GPS mieliśmy, a w najgorszym wypadku pójdziemy po śladach, za grupą z przewodnikiem.

Boliwia to jednak kraj taniej siły roboczej. Po wizytach w kilku agencjach okazało się, że za samo wypożyczenie sprzętu zapłacimy po $60, a full 2-dniowy pakiet (z przewodnikiem, jedzeniem, dojazdem i atakiem szczytowym z prywatnego schroniska, a nie z namiotu) wycenia się na $120. Oszczędność niewielka, a jako, że pora deszczowa w Boliwii w pełni – postanowiliśmy dać się zaprowadzić się na szczyt.

Dodatkowo za agencją przemawiał fakt, że nikt inny z nami iść nie chciał. Ja Martę wyciągnę ze szczeliny, ale czy ona mnie? Już niekoniecznie.

Pierwsza niespodzianka o 9:00 pod drzwiami agencji: spotkaliśmy parę Amerykanów, z którymi rozmawialiśmy może 30 sekund, mijając się na szlaku koło Santiago 3 miesiące temu! Fajnie. Pogoda od rana nie nastrajała optymistycznie, ale co tam – ma być przygoda – a w górach i tak jest zawsze inaczej… okazało się, że było gorzej.

Po dopasowaniu ekwipunku dowieziono nas do pierwszego schroniska, położonego na wys. 4’800 m. Po drodze, czekając na mamitę – kucharkę, zaliczyliśmy punkt widokowy – widoku nie było, ale chmury też nam się podobały ;). Marta już od wyjazdu z La Paz zaczęła bić rekordy wysokości. Niestety, brak tlenu wywołał u niej chorobę lokomocyjną i podróż nie była szczytem komfortu. W schronisku zjedliśmy obiad i rozdzieliliśmy się: my zamierzaliśmy atakować szczyt już o północy, a Amerykanie dopłacili (niewiele więcej) do zabawy z czekanem na lodowcu, czyli dnia aklimatyzacyjno-szkoleniowego i górę planowali zdobywać 24h po nas.

O 13:30 rozpoczęliśmy podchodzenie do drugiego schroniska, położonego na 5’300 m. Mieliśmy tylko 500 m podejścia, ale zadyszka skutecznie nas spowalniała. Towarzyszył nam deszcz, który w połowie drogi przestał się rozmrażać – więc górny obóz przywitał nas śniegiem i wiatrem. Widoków oczywiście nie było. Szliśmy całkiem dobrze, bo 3-godzinną drogę zrobiliśmy w 2,5 godziny. Marta zaczęła jednak odkrywać możliwości swojego organizmu, parę razy chciała zawracać, ale wspólnie zmotywowaliśmy się do dojścia do schroniska.

Na górze – jak na turystów przystało – nie musieliśmy zajmować się niczym. Obiad zrobił dla nas przewodnik, wytopił i zagotował termos wrzątku na noc, ale na szczęście wszystko odbywało się w jednym pomieszczeniu, więc namiastka górskiej atmosfery pozostała. Na nasze usprawiedliwienie możemy tylko napisać, że sami wnieśliśmy sobie piwo J

Do tej pory nawet ja nie spałem nigdy powyżej 5’000 m, w ogóle poza Demawendem w Iranie (5’760 m) nie przebywałem dłużej na takiej wysokości. Było dziwnie. Oddychało się ciężko, apetytu nie było. Zaraz po obiedzie, czyli ok. 16, zasnęliśmy, chyba ze zmęczenia, ale obudziliśmy się już po 2 godzinach, i ponownie zasnąć nie mogliśmy. Okazało się, że w trakcie naszej drzemki  trochę się wypogodziło. Podziwiając widoki potwierdziliśmy z przewodnikiem, że wstajemy o północy i atakujemy szczyt.

Huayna Potosi, szczyt widziany z drugiego obozu, 800 m niżej


"drugi obóz", czyli prywatne schronisko, 5'300 m n.p.m



Po powrocie do śpiworów przez kolejne 4 godziny próbowaliśmy zasnąć. Dodatkowo Marta w dalszym ciągu nie czuła się najlepiej. Zadecydowaliśmy, że ostateczną decyzję podejmiemy o północy: czy idziemy razem, czy Marta zostaje, a gdy objawy choroby wysokogórskiej nasilą się, to zejdziemy na dół.

W sumie przespaliśmy niewiele, ale o północy przewodnik zadecydował, że „śpimy” pół godziny dłużej, bo jest śnieżyca. Uwierzyliśmy mu na słowo i powegetowaliśmy z zamkniętymi oczami. Wyjście ze śpiwora nie było proste: było zimno (+1 st.), a głowa bolała jak po grubej imprezie. Przewodnik przygotował nam śniadanie – nie ruszyliśmy go. Moje śniadanie stanowiła herbata z koki i 3 kubki wrzątku. Stan Marty się nie poprawił, ale też nie pogorszył. Postanowiliśmy więc, że zostanie w schronisku, a ja pójdę sam z przewodnikiem.

Do wyjścia byliśmy gotowi po pierwszej, ale zerwał się wiatr i z nadzieją, że przewieje chmury, poczekaliśmy do 1:45. W momencie wyjścia wiatr ucichł, ale śnieżyca pozostała. Przewodnik dał mi jasno do zrozumienia, że może być ciężko i na 50% zawrócimy – trudno, trzeba spróbować. W odniesieniu do Tatr warunki były koszmarne – sypki śnieg po kolana, widoczność na 2-3 m, zimno, ciemno i brak szlaku. Co kilkanaście minut słychać było spadające lawiny. Sam nigdy nie wyszedłbym w góry w takich warunkach, ale Amigo robi tę trasę z gringosami nawet 4x w tygodniu. Przygoda przygodą, zaufałem mu w pełni, związaliśmy się liną i od razu wyprzedziliśmy 4-osobową grupę, która ruszyła ze schroniska położonego ok. 150 m niżej.

Pierwsze podejście było masakryczne. Po opiciu się wodą głowa przestała mnie boleć, ale wraz z pierwszymi krokami pojawiła się zadyszka, okropna zadyszka. Momentami miałem wrażenie, że przyciemnia mi się wzrok, ale zakładałem, że to z niewyspania, więc parłem dalej. W momencie, gdy już całkowicie kończyła mi się siła przewodnik zrobił przerwę, żeby się rozebrać. I tu szok: „dzika świnia z Polski” pokazała co potrafi i w 30 min zrobiliśmy 200 m podejścia!!! Zostało „tylko” 600 m. Pomimo, iż warunki się nie zmieniły, to Amigo zmienił zdanie i zaczął przepowiadać sukces ataku, o ile tylko utrzymam tempo ‘que machina’…

W ramach dygresji dla mniej wtajemniczonych: lodowce są „bardziej” bezpieczne w nocy i o poranku, kiedy lód na całej grubości jest zamarznięty. Wraz z nastaniem świtu Słońce zaczyna topić lód od zewnątrz. Lodowiec, pomimo, iż jest  pozornie jednolitym tworem, to powoli ‘spływa’ z góry, pękając, tworząc kilkumetrowe szczeliny. Szczeliny trzeba często pokonywać po ‘mostkach’, które są oczywiście bardziej wytrzymałe, kiedy Słońca nie ma, a temperatura jest na minusie. Przewodnicy na Huayna Potosi, tak samo jak na innym górach, podejmują oczywiście jak najmniejsze ryzyko i jeżeli szczyt nie zostanie zdobyty do 6:30, czyli do wschodu Słońca, to grupy zmuszone są do zawrócenia. Nam dodatkowo utrudniała zadanie półmetrowa warstwa świeżego śniegu, maskująca wiele niebezpieczeństw.

Wracając do tematu: w ciemnościach ruszyliśmy dalej. Moje tempo podchodzenia wyraźnie spadło i po 2 przerwach co 15 minut zatrzymywałem się już z braku tlenu co 5-10 minut. Ciekawie zrobiło się powyżej 5’900. Zaczęliśmy trawersować mocno nachylony stok. Czekany zaczęły ratować życie, a po podcięciu pierwszej lawiny zaczęliśmy na zmianę asekurować się, robiąc prowizoryczne stanowiska z wbitego z całej siły (czyli w praktyce w sypkim śniegu po łokieć) czekana. Przewodnik kilkukrotnie zapowiadał, że jest kiepsko i chyba zawrócimy, ale po skutecznym torowaniu zawsze kazał mi do siebie podchodzić, wiec parliśmy dalej.

Na 6’000 przerwa na czekolade – wykorzystałem ją bardziej na rozgrzanie palców, bo według indiańskiego nosa było -20 stopni, a w praktyce traciłem czucie w palcach pomimo 2 par (w tym puchowych ‘łapawic’) rękawiczek. Zaczęła się oficjalnie najniebezpieczniejsza część ataku szczytowego, czyli swojsko brzmiąca … Grań Polaków (podobno nazwana tak po wypadku z udziałem naszych rodaków w 1994 r.). W latach ’90 o Grań rozbił się też samolot! Zaczęło świtać i przestało sypać. Momentami nawet się wypogodziło, przez co grań pokazała znajdujące się po obu stronach kilometrowe przepaście. Wszystko byłoby ok., gdyby grań była widoczna, ale my szliśmy po głębokim puchu i każdy krok mógł okazać się ostatnim. Przewodnik powtórzył oczywistą zasadę, że jeżeli on poleci w lewo, to ja mam skoczyć w prawo i dlatego też szedłem nie po jego śladach, ale o pół kroku bardziej w prawo. Wspomnienia do końca życia zostały zagwarantowane.

I to właśnie przejście ostatniej grani wywołało najwięcej emocji. Światła La Paz, wschód słońca, zrzucany przez nas śnieg spadający kilkaset metrów w dół… Na szczycie przywitała nas mgła, nic nie wnoszące zdjęcie umieszczam dla zasady ;)



Huayna Potosi, 6’088 m n.p.m., zdobyliśmy o 6:00, czyli w sumie po 4 godzinach (z czego 2 zajęło nam podejście z 5’900, ze wspomnianym trawersowaniem i ‘skradaniem’ się po grani). Pozostało więc „tylko” zejść, a jak statystycznie wiadomo, 80% wysokogórskich wypadków zdarza się podczas schodzenia. Żeby mieć mnie na oku w drodze powrotnej szedłem pierwszy. Po ostrożnym przejściu grani było już łatwo, zwłaszcza, że na końcu spotkaliśmy 3-osobową grupę, będącą w momencie zawracania. Powrót wyszedł zadziwiająco łatwo, po 1,5 h byliśmy z powrotem - o 7:30 Marta właśnie wstała ;) Pogoda bez zmian, czyli śnieg, śnieg, śnieg.

Pochwalić się muszę: tego dnia z 7 ekip byłem jedynym gringo, który zdobył szczyt. Co do wniosków i spostrzeżeń: w porze suchej, czyli podczas boliwijskiej ‘zimy’ Huayna Potosi jest wg mnie szczytem naprawdę prostym. Jeżeli pogoda jest dobra, to liczne agencje dosłownie „wydeptują” szlak na szczyt, a na lodowcu jest wiele fajnych miejsc do rozbicia namiotu (zwłaszcza tzw. Campamento Argentino na 5’540 m, zaczynanie z którego podobno umożliwia niemal ‘wbiegnięcie’ na szczyt w 2h). Nasze zdobycie szczytu, w fatalnych warunkach pogodowych, byłoby jednak w 100% niemożliwe bez osoby dobrze znającej szlak.



Na koniec dla wytrwałych ciekawostka. W duchy nie wierzę, ale tego, co z Martą doświadczyliśmy nie możemy wyjaśnić. Ok. 21. słyszeliśmy oboje wyraźnie sapiącą i idącą do góry po lodowcu osobę (standardowe ‘podejście’ przebiegało ok. 5 metrów od naszego schroniska - o cienkich ścianach). Po kilku minutach wyszedłem na zewnątrz ‘za potrzebą’, z ciekawości rozglądając się za światłem czołówki – nikogo nie było widać. Przed atakiem szczytowym powiedzieliśmy o tym przewodnikowi, a on sam przyznał, że bardzo często zdarza mu się przez chwilę słyszeć, a nawet wiedzieć tzw. „białe postaci” w górach - zjawy i duchy zaginionych turystów. Niekiedy wrażenia są podobno bardzo silne – widać sylwetkę osoby, która rozpływa się po kilkudziesięciu metrach podejścia.  O zabobonach i wierzeniach, które poznaliśmy w Boliwi będzie pewnie cały kolejny post, ale ostatecznie w drodze na szczyt i z powrotem nikogo samotnego nie spotkaliśmy, żadnych śladów butów, czy obozu nie było. Ciekawe.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Rafciu! Ty się lepiej bój.Czytałam z gęsią skórką. W tym przypadku pochwalam rozsądek Marty. Buziaki-ciot

Anonimowy pisze...

kurna panie Martucha, co to za rzeczy się wyprawia! w Boliwii jesteśta a nie wpierdalata koki co chwila? woreczek liści u pasa przywiązać i wio na szczyt, a nie sie w bóle głowy wydurniać :D Moniuch