poniedziałek, 31 grudnia 2012

2013


Z życzeniami świątecznymi niestety nie zdążyliśmy z powodu braku internetu, dlatego też postaramy się nadrobić życzeniami noworocznymi :)

Z okazji nadchodzącego Nowego Roku życzymy Wam wszelkiej pomyślności, spełnienia marzeń, ale przede wszystkim czasu na realizację planów i podróży. Nasz przykład pokazuje, że jak się czegoś bardzo chce, to można, nawet z niewielkim budżetem...

A tym którzy już przygotowują się do kolejnej podróży życzymy tanich wiz i biletów lotniczych, miłych celników, uczynnych policjantów i działających bankomatów :))))


Marta i Rafał
Sucre - Boliwia, 31.12.2012

niedziela, 30 grudnia 2012

Ćwierćwiecze!


Ten najukochańszy dla mnie facet i najlepszy kompan podróży przez Amerykę Południową i przez życie kończy dziś 25 lat! 

sobota, 29 grudnia 2012

Biale swieta czyli jak nam minelo Boże Narodzenie na Salarze


Niestety ta wigilia była dla mnie najsmutniejszym i najtrudniejszym zarazem dniem podczas całego wyjazdu. Nie dość, że próżno było szukać jakiegokolwiek nastroju świąt to jeszcze tęsknota za bliskimi była wyjątkowo nie do zniesienia.

Na wstępie powiem, że nie spędziliśmy tej nocy na cmentarzysku pociągów. Gdy dotarliśmy do tego – jak głoszą przewodniki i agencje, magicznego miejsca, okazało się że magiczne to ono jest głównie na zdjęciach. Rozejrzeliśmy się dookoła i uznaliśmy, że jednak na święta należy nam się coś więcej niż namiot na WYSYPISKU ŚMIECI (odpady z całego Uyuni wyrzucane są gdziekolwiek w tej okolicy) i zarazem cmentarzysku pociągów. Poza tym nie było nikogo, a liczyliśmy na jakieś towarzystwo. Po tym jak zobaczyliśmy jak to wygląda, nie wiem kto przy zdrowych zmysłach decyduje się na nocleg w tym miejscu. Średnia cena hostelu w mieście to 15 zł za osobę…

24 grudnia życie w mieście toczyło się absolutnie normalnie. Do 19 pootwierane były wszystkie sklepy i świecące pustkami restauracje, w których za „jedyne”  100 boliwianów, czyli 50 zł można zjeść pizze. My żywimy się na ulicy co najczęściej wraz z deserem zamyka się w kwocie 24 boliwianów dla dwojga.
Liczyliśmy, że może wieczorem coś się będzie działo. Na placu głównym jest nawet coś na kształt szopki, choć straszliwie kiczowatej.  Z łańcuchów na choinkę jest zrobiony daszek pod którym leży chińska lalka… (postaramy się zamieścić zdjęcie jak tylko znajdziemy gdziekolwiek dobry  internet). Nasz hostel pomimo, iż był zapełniony po brzegi ludźmi z całego świata usnął jeszcze przed 23. Gdy postanowiliśmy wyjść  o północy na główny plac, okazało się że nie ma na nim żywej duszy. Ktoś odpalił tylko kilka fajerwerków, których huk usłyszeliśmy.

Rafał twierdzi że na wyjeździe nie ma co na siłę szukać czegoś, co jest typowe dla naszej kultury, a nie koniecznie także dla innych. Ja jednak liczyłam na to, że w Boliwii, w kraju w którym ponoć dominuje chrześcijaństwo, te święta choć w zupełnie inny sposób niż w Polsce, będą jednak wyjątkowe. Tak się   nie stało. Być może to kwestia miasta w którym byliśmy.
Uyuni powstało w 1889 roku na potrzeby linii kolejowej. W ostatniej dekadzie turystyczny biznes w tym regionie przeżył prawdziwy renesans. Przybywająca rocznie liczba turystów z 9000 tyś. w 2000 roku  wzrosła do 90 000 rocznie w 2010 roku.  To zasługa Salar de Uyuni, największego i zarazem najwyżej położonego solniska na świecie.


Po traumatycznej Wigilii postanowiliśmy nie oglądać się na nikogo i zaplanować sobie Boże Narodzenie w swoim towarzystwie. A niech tam – niech chociaż będzie biało!
Koło 10 rano bez bagaży ruszyliśmy na pustynie solną. Ostatniej nocy była burza, spodziewaliśmy się więc, że będzie woda. Tak też było, ale tylko na obrzeżu. Pierwsze 50 metrów przejechaliśmy slalomem pomiędzy kałużami solanki, ponieważ ostrzegano nas, że pomimo, iż sucha sól jest twarda jak skała, to mokra potrafi być zdradliwa i możemy się po prostu zapaść, nie wiadomo jak głęboko. Jak tylko wjechaliśmy na suche solnisko zaczęła się prawdziwa zabawa. Na pierwszy ogień poszło testowanie przyczepności – było super, jeszcze nigdy nie jechaliśmy > 70 km/h po nie-asfalcie. Po kilku kilometrach skończył się nam horyzont, za wyjątkiem pojedynczych szczytów wszystko dookoła było płaskie i jednolicie białe. Mogliśmy jechać gdziekolwiek chcieliśmy, każdy kierunek był dobry, więc  poruszaliśmy się jak statki: obieraliśmy kurs i przy pomocy kompasu (elektronicznego w telefonie ;) trzymaliśmy się prostej, mając przed sobą perspektywę kilkudziesięciu kilometrów białej soli.



Po jakiś 50 km postanowiliśmy zrobić sobie przerwę. Zgłodnieliśmy… Na lunch kupiliśmy tuzin jajek i ugotowaliśmy je na miękko. Nic nie smakuje tak dobrze, jak porządnie posolone jajo!
Potem zabraliśmy się za robienie zdjęć. Mieliśmy przy tym mnóstwo zabawy. Dzięki prawie pionowo świecącemu słońcu i totalnie płaskiemu terenowi niemalże zanika perspektywa! Efekty wygłupów można zobaczyć w galerii :)
Żałowaliśmy że nie mieliśmy tym razem towarzystwa, gdyż wachlarz kombinacji zdjęciowych znacznie by się powiększył, gdyby ktoś mógł naciskać migawkę…
Po kolejnych 20 km dotarliśmy mniej więcej na środek Salaru, gdzie znajduje się… kaktusowa wyspa!

Pod wieczór, wracając z solniska zahaczyliśmy jeszcze o cmentarzysko pociągów, które o zachodzie słońca naszym zdaniem prezentowało się najlepiej. 

Tymczasem po 3 dniach spedzonych w Potosi, jutro planujemy dojechac do Sucre.
Zapraszamy do galerii gdzie dorzucilismy az 5 zaleglych albumow!

czwartek, 27 grudnia 2012

Awaria x2 w drodze do Potosi

Zanim powstanie swiateczno-salarowa relacja (nareszcie mamy dostep do wifi w Boliwii!), musimy sie podzielic opisem najgorszego odcinka naszej podrozy (jak do tej pory), czyli drogi Uyuni - Potosi.

O trasie wiedzielismy tyle, ze jest swiezo po asfaltowaniu, a kilka przeleczy jest powyzej 4'000 m. Silniki naszego typu traca mniej wiecej 10% mocy na 1'000 m wysokosci, ale w dalszym ciagu zostawia nam to po 6 koni (!). Jadac z Tupizy do Uyuni wspinalismy sie nawet na 4'200, a strome, szutrowe podjazdy pokonywalismy czasami na jedynce. Motocykle nie sprawialy jednak klopotu i calkowicie uspilo to nasza czujnisc. Jezdzac po salarze (3'660 m) rozpedzalismy sie pomimo rozrzedzonego powietrza do 80 km/h, a podczas 230-kilometrowej wycieczki spalilismy tylko po 4,5 l benzyny (bo plasko, bez bagazu i stala predkosc). Wieczorem umylismy wiec motorki z soli i do szczescia brakowalo nam tylko benzyny. Stacja benzynowa w Boze Narodzenie zamknieta, otwarta bedzie dopiero w Drugi Dzien Swiat o 10:00...

... rano kolejka agencyjnych terenowek po horyzont. Nam niestety 'system' nie pozwolil sie w niej ustawic :) 2,5-krotna podwyzka ceny benzyny dla obcokrajowcow obowiazuje tylko w zagranicznych pojazdach. Zaparkowalismy wiec za rogiem, wzielismy pozyczone karnistry i zatankowalismy bez kolejki (po 3,7 boliwiana, czyli 1,85zl za litr), a ze karnistry byly male (po 4l), to wrocilismy drugi raz, znowu bez kolejki. Oczywiscie zaden pracownik stacji nie zadawal pytan, czemu tak robimy... Boliwia. Paliwo maja tanie, niestety chyba nienajlepsze, bo dalej juz nie bylo tak przyjemnie.

Ruszylismy o 12, do celu 208km. Na horyzoncie ciemne chmury, ale wmawialismy sobie, ze deszcz najwyzej umyje wszystkie niedoczyszczone z soli czesci. Przejechalismy pierwsza przelecz - wspinalismy sie powoli, ale sprawnie. Po 60 km zaczelo padac i zrobilo sie zimno, a potem zaczelo lac. Na kolejnym podjezdzie moj silnik zaczal sie krztusic, na tyle powaznie, ze podjezdzalem na jedynce, max do 3 tys. obrotow, czyli bardzo powoli. Marcie szlo lepiej, a ze ja mam wiecej bagazu, postanowilismy sie zamienic motocyklami. Moze mapa klamala i droga byla duzo wyzej? W ulewnym deszczu odechcialo nam sie czekac, az GPS zlapie sygnal. Ruszylismy dalej, ale przy kolejnych podjazdach problemy powtarzaly sie. Bylismy idealnie w polowie drogi, po 100 km w kazda strone. Marcie szlo troche lepiej, wiec problemem byl raczej spadek mocy. Po kilkuminutowej przerwie doszly jeszcze problemy z odpaleniem, ale gdy udalo sie ruszyc, to przez pierwsze kilka minut silniki pracowaly normalnie. Przegrzanie naszym zdaniem odpadalo, bylo na tyle zimno, ze wzdluz drogi mozna bylo zobaczyc snieg. Bardziej zastanawialo nas zimno, bo olej mamy do temperatur >10 st.

Podczas ktoregos z kolei podjazdu silnik po prostu sobie zgasl i odpalic juz nie chcial... Marta ledwo dojechala do przeleczy. Po kilku minutach walki z rozrusznikiem poddalem sie - po drugiej stronie gory miala byc jakas wioska, 'wystarczy' dopchac zaladowana maszyne na gore i zjechac na luzie na dol. Nie jest najgorzej. Moze poza wysokoscia - 4'050 m. Po 20 krokach nie mialem juz sily oddychac, a zaladowany pojazd wazy ponad 120kg. Wychodzilo wiec 10 sekund silowania sie na minute odpoczynku. Po kilku 'seriach' dobiegla Marta (jej motocykl tez nie wjechal bez problemu,wiec nie ryzykowala zawrotki i zjazdu by zobaczyc co sie ze mna dzieje, tylko zostawila motor na poboczu i zbiegla). Razem poszlo juz latwiej. Na gorze kolejna proba - odpalil!

Jak to po kazdej takiej przerwie, silnik pracowal z poczatku normalnie. Przejechalismy opustoszala osade. Silniki pracowaly w miare znosnie, a ulewa skutecznie zniechecila nas do szukania mechanika. Do miasta Potosi zostalo 40 km. Postanowilismy wiec zaryzykowac. Za wioska kolejny podjazd, ale dalismy rade. Lzejsza Marta wjechala szybciej, niestety moj motocykl jest bardziej zaladowany bagazami i przy rozstawianiu stopki na poboczu Marta zafundowala mu 1. glebe, ulamujac przy okazji raczke od sprzegla. Trudno, wymieni sie (raczke, zony juz nie moge ;)). Boliwia to niestety nie Argentyna i zanim dojechalem, to obok zdazylo przejechac kilka samochodow. Nikt sie nie zatrzymal.

Ogarnelismy sprawe. I oczywiscie znowu problemy z odpaleniem, tym razem w obu. Po kilku minutach udalo sie i oba silniki jak zwykle pracowaly normalnie. Jedziemy dalej. Podczas kolejnego zjazdu cos strzelilo u mnie w rurze wydechowej... i szarpanie sie skonczylo.

Do Potosi (oficjalnie najwyzej polozonego miasta Swiata) wjechalismy bez problemow. Szukajac noclegu z miejscem na motocykle kilka razy wylaczalismy silniki. Na stromych ulicach przeciskalismy sie miedzy samochodami - i wszystko w porzadku. Totalnie mokrzy odstawilismy motocykle do jadalni w nieczynnym hostelu obok. Uniknelismy wiec spania na poboczu, w deszczu i przy zepsutych maszynach.

Pomyslow mamy kilka: chrzczona benzyna (na to przynajmniej narzekaja inni motocyklisci), sol w filtrze powietrza (tego wczoraj nie czyscilismy), brudny filtr paliwa? Zimno i woda z deszczu dostala sie do srodka? W Potosi i tak musimy odwiedzic warsztaty, tym razem tylna opona Marty wymaga wymiany, a przednie biezniki tez mozna by ulepszyc pod katem terenowym. Rano wiec czeka na nas zabawa w mechanikow w hostelowej jadalni, ale na szczescie pomoc bedzie blisko, a nie kilkadziesiat km za gorami.

PS. W Potosi pod katedra stoi szopka. Pusta szopka. Trzeba zaplacic pani stojacej obok i mozna wejsc do srodka, zeby zrobic sobie zdjecie w srodku... W tle (w srodku) kompozycje wzbogaca tablica swietlna z reklamami.

sobota, 22 grudnia 2012

Granice


Argentyna, trzeba przyznać, pożegnała nas bardzo milo.  Pobudkę zarządziliśmy o 5:45, bo jak wiadomo, nigdy człowiek nie wie ile się zejdzie na granicy. Trzeba więc było przeznaczyć margines czasowy. Dodatkowo wiedzieliśmy, że oprócz 300 km do granicy mamy też 2’500 m podjazdu.

Piekny wschód słońca na campingu, na którym, po prośbie, policzyli nas za jedną osobę, zwiastował dobry dzień. Po drodze zatrzymaliśmy się na empanadowy lunch (to takie a la nasze pierogi z tą różnicą że piecze się je w piecu lub w głębokim oleju) na targu w jednym z miasteczek około 100 km od granicy. Tam spotkaliśmy motocyklistę – singla – ze Stanów Zjednoczonych, będącego w podróży już od ponad roku.  Właśnie wyjechał z Boliwii. Usiedliśmy więc przy jednym stoliku i wymienialiśmy dobre rady. Argentyna jest dużo bardziej poukładana , więc głównie to my słuchaliśmy…

Jechaliśmy około 60 km/h, bo na 3700 m nawet naszym motorkom brakowało tchu :) Objawiało się to głownie tym, że powyżej 6’000 obrotów silniki „krztusiły się”, w taki sam sposób, jak kiedy skończy się benzyna.

Dzięki temu mieliśmy czas bardziej przyjrzeć  się otoczeniu.  Widzieliśmy „nowy”, kudłaty, wysokogórski typ lamy i piękne formy skalne.

Po dotarciu do granicy procedury okazały się być bardziej chaotyczne niż na innych przejściach granicznych. Jedno okienko, drugie okienko, trzecie okienko, czwarte okienko, piąte okienko. Stojąc w kolejce do okienka z numerem jeden Rafał zdążył się przejść do Boliwii – niezatrzymywany przez nikogo, do bankomatu po Boliwiany. Później w aduanie argentyńskiej kazali nam robić jakieś ksera deklaracji celnych. Rafał mnie zrugał, że przecież już nie mamy peso argentyńskich (cały zapas wymieniony 2 miesiące temu w Buenos na ulicy wystarczył więc idealnie), a poza tym ten papier do niczego nam się nie przyda. Miał racje heh. Cały proces przekraczania granicy trwał więc ponad 2 godziny. Dwie godziny w ciągu których niezauważenie pogoda się zmieniła. Szedł front deszczowy.

Swoją drogą to niesamowite. Przekroczyliśmy granice i już 50m od niej znaleźliśmy się w kompletnie innym świecie.  Wielki targ wzdłuż głównej ulicy. Kobiety ubrane w tradycyjne boliwijskie stroje i w charakterystycznych kapeluszach na głowie. Zupełnie inne rysy twarzy, ciemniejsza karnacja. Zgiełk na ulicach. Kakakofonia dźwięków.  Z każdego straganu słychać inną nutę. Machające do nas dzieci, pracujące dzieci dodajmy. Dla Rafała to już nie pierwszyzna. Po podróży do Wietnamu i Kambodży takie obrazki go już nie dziwią. Mnie tak, bo to pierwsze przeze mnie odwiedzane tak biedne państwo.
Jak tylko gdzieś przystanęliśmy pytano nas skąd jesteśmy… Aż tak bardzo nie lubimy być w centrum uwagi, postanowiliśmy więc wyjechać z przygranicznego miasta i dotrzeć do Tupizy.
Pozostało jeszcze zatankować motorki.

Trzeba nadmienić, że w Boliwii są dwie stawki benzyny – pierwsza, w wysokości 1,6 zł/L dla miejscowych i druga - 4,6 zł/L za litr dla obcokrajowców. Jednak dzięki wcześniej wspomnianemu Amerykaninowi mieliśmy kilka pomysłów jak uzyskać cenę miejscową. Są to sposoby, które oczywiście nie zawsze działają, ale spróbować trzeba było.

- Hola, - hola. Ile kosztuje benzyna? Jakie macie rejestracje – pyta pracownik stacji. Szybko mówię, że chilijskie, ale jesteśmy z Polski. Nie ważne, nie ważne – spoza kraju czyli 9,7 boliwiana. Ale my nie mamy dużo pieniędzy, sam Pan rozumie, poza tym nie macie kamer więc nikt się nie dowie.  Rafał z za pleców dorzuca – luna de miel (miesiąc miodowy) hehe no i to było tym razem kluczem do sukcesu. Do pełna za 35 zł zamiast za 100. Juhu!

Wystraszeni pogodą jechaliśmy przed siebie z „zawrotną” prędkością, byle dalej od granicy. Do Tupizy dotarliśmy po niespełna dwóch godzinach. Przy wjeździe do miasta musieliśmy zapłacić opłatę za drogę – po 5 boliwianów od motoru. Zdaje nam się jednak że to była oficjalna procedura, bo wszyscy przed nami też płacili i dostaliśmy bilecik z potwierdzeniem uiszczenia opłaty. Było już ciemno. Trochę zeszło się nam na szukaniu hostelu z garażem.  Tu już bowiem trzeba zapobiegać pewnym incydentom, które mogłyby przerwać naszą podróż. Widzieliśmy nawet policjanta wstawiającego swoją 125-tkę do domu.

W końcu jednak się udało. Zostawiliśmy rzeczy w pokoju i poszliśmy coś zjeść. Rafał znalazł się w niebie! Hamburgery za 1 zł – mięsko, warzywka, sosik. Ja już po chwili też  nie miałam na co narzekać. Trafiliśmy na budkę – chyba głównie dla miejscowych, z sokami i koktajlami. Za 1,25 zł wpałaszowałam więc pucharek owocowy. Pychota!  Ruch był taki, że wszystko było przygotowywane na bieżąco. Nie mieliśmy więc jakiś obaw o zatrucie. Na wszelki sanitarny wypadek jednak przed snem wypiliśmy jeszcze po lufie Fernetu (40% trunek na bazie ziół, receptura pochodzi z Włoch, ale zakochali się w nim Argentyńczycy, można więc go było kupić w każdym sklepie).

Tymczasem zostajemy  2 dni w Tupizie. Głównie dla aklimatyzacji (jesteśmy na 2900m, a Potosi to już 3700m). Na tej wysokości nie czujemy żadnego dyskomfortu, ale gdybyśmy od razu pojechali wyżej mógłby nas dopaść nieznośny ból głowy.

Nasz pomysł na spędzenie świąt z polskimi siostrami zakonnymi nie wypalił. Zostaliśmy hmm? – szukamy jakiegoś delikatnego słowa, ale nie przychodzi nam do głowy inne niż – olani. Trzeba nazwać rzeczy po imieniu – pewnie gdybyśmy napisali w mailu (którego potwierdzenie przeczytania dostaliśmy, ale jakiejkolwiek odpowiedzi już nie…), że przywieziemy jakąś solidną ofiarę z okazji Bożego Narodzenia byłyby bardziej gościnne. A tak, pusty talerz dla tradycji wigilijnej… pozostanie pewnie pusty.

Plan jest więc taki by Boże Narodzenie spędzić na Salarze (wyjeżdżamy z Tupizy na północ 23.12). Nie będziemy mieli śniegu, ale chociaż sól :) Może też spotkamy innych podróżuących niezorganizowanie nocujących w okolicy słynnego cmentarzyska pociągów. Zobaczymy, zobaczymy.

wtorek, 18 grudnia 2012

Polnoc poludnia, czyli witamy w tropikach

Przedwczoraj dotarlismy do Salty, a wlasciwie do wioski Cerrillos na przedmiesciach. Mieszkamy na tylach apteki, a po ogrodzie laza gesi, koguty pieja od 2 w nocy, a o 6 +/- 15 min. jakis ptak dobija sie zawsze do okna, odbijajac sie od szyby, jak mucha, wczoraj zaspani nie moglismy wytrzymac z tego powodu ze smiechu.

Zanim zaczniemy prezentowac niezwykle interesujace (:-)) szczegoly drogowo-turystyczno-motocyklowe troche o Argentynie, bo jestesmy tu juz od miesiaca, a za 2 dni ma nas tu nie byc (konczy sie obowiazkowe, 30-dniowe OC).

Pomimo podobnego polozenia, co Chile, jest to kraj zupelnie inny z wygladu: w Chile byly gorki, wioski, wulkany, trzesienia ziemi i calkiem zielono, a po przekroczeniu granicy nagle zrobilo sie plasko, stepowo i wietrznie, odleglosci zwiekszyly sie niemal logarytmicznie: pol Polski do najblizszej stacji benzynowej itp.


Tak jak Niemcy maja stereotypy o Polakach, a Polacy o Ukraincach, tak w Chile ostrzegano nas, ze nie wyplacimy sie z lapowek. Rzeczywiscie, przed kazdym miastem i na granicach prowincji sa 'rogatki' i wyrywkowe kontrole policyjne. Nas zatrzymano w ciagu miesiaca 2 razy, wystarczylo pokazanie paszportow i wspomnianego OC ;). W Chile wszystko bylo oficjalne, nawet na campingach i w piekarniach dawano nam wypisywane recznie paragony, na specjalnym papierze z kalka i znakami wodnymi. W Argentynie wszystko idzie do reki: wczoraj kupilismy nowa tylna opone za 340 peso (170 zl), a sprzedawca wrzucil pieniadze do szuflady i zaczal obslugiwac nastepnego. Wszystko fajnie, paragonow nie zbieramy, ale goszczacy nas Jose jest wlascicielem apteki i ponoc nagminne jest to, ze pracownicy podaja klientom wyzsza cene, niz faktyczna, a roznice traktuja jako 'napiwek' (i dotyczy to tez miejscowych, a nie tylko takich bananow jak my).




 W Argentynie czujemy sie jednak bardziej swojsko. Na drodze tak samo jak u nas wyrastaja nagle bezsensowne ograniczenia, ktorych nikt nie przestrzega. Kierowcy jezdza bardziej 'na wyczucie'. Fajnie wyglada ruszanie wszystkich samochodow jeszcze na czerwonym, jak tylko na poprzecznej ulicy zmieni sie swiatlo (w Argentynie wiec na 'pomaranczowym' sie nie przejezdza!). Stojac w na skrzyzowaniu obserwuje sie nie swoje, a poprzeczne semafory, ktore dodatkowo stoja nie przed, a za skrzyzowaniem.

Miejscowi zagaduja nas po kilkanascie razy dziennie. Czasem starsza pani zyczy powodzenia i daje buziaka (tutaj nawet faceci cmokaja sie w policzek!). Czasem lokalny gang skuterowcow nie moze wyjsc z podziwu, ze podrozujemy na niewiele wiekszych motocyklach, a zdarzylo sie tez, ze chlopaki pod sklepem czestowali nas lokalnym jabolem. Innym razem wlasciciel ogromnej Super Tenere 1200 stal przy nas i podpowiadal, co gdzie i jak. Bardzo milo zachwuja sie tez mijani motocyklisci i sprzedawcy w sklepach motocyklowych, gdzie zawsze spedzamy mnostwo czasu, bo po minucie rozmowa schodzi na temat naszej podrozy. Jednym slowem: milo. W Chile dominowala jednak kultura samochodowa.

Co do kuchni: MIESO! Proszac o mielone w sklepie sprzedawca kroi kawalek krowy na naszych oczach i mieli na miejscu. Im bardziej na polnoc, tym obiadokolacja tez jest blizej polnocy - troche taki ramadam tylko nienazwany. Tak jak urzedy i banki sa otwarte tylko do siesty, tak knajpy i bary otwierane sa dopiero po, wiec nawet my rzadko kiedy jemy przed 18. O mate juz pisalismy. Ja jestem uzalezniony (Marta jak ma do wyboru, to jest jednak wierna kawie). Z xx sposobow przyzadzania preferuje 'sopa de mate', czyli bez ceregieli: wsypac, zalac, siorbac, zalac, siorbac, zalac itd.

Pomimo, iz Argentyna jest troche tansza, niz Chile, to wydajemy podobne kwoty. Jest malo wiosek, a w miastach odsylaja nas na campingi. Jest tansza benzyna, ale wiecej jezdzimy (w Chile tylko raz przejechalismy w ciagu dnia ponad 200 km, tutaj juz 5 razy ponad 400).

Cena benzyny rosla w miare poruszania sie na polnoc z 4.21 do 6.85 peso. Po pierwsze: pola naftowe sa glownie na poludniu, ale jest to tez pozostalosc historyczna. Tak jak USA mialy Dziki Zachod, tak Argentyna ma Pampe. Zachecajac ludzi do osiedlania sie na poludniu w XIX wieku wprowadono znaczne ulgi podatkowe na poludnie od 42 rownoleznika, ktore przetrwaly do dzisiaj.

Jeszcze odnosnie historii, to do Argentyny wyemigrowalo podobno w sumie ok. 500'000 Polakow. Troche ostrzylismy sobie zeby na Posadas, gdzie poza wodospadami Iguazu jest tez miejscowosc Wanda. Polska miejscowosc! Niestety, to, ze potomkowie polskich imigrantow mowia tam piekna staropolszczyzna (!) bedziemy musieli sprawdzic innym razem, bo odbicie od Salty i powrot do Boliwii to dla nas 3'000 km :((( Nasza trasa ma jednak inne atrakcje. Nie mozemy miec przeciez wszystkiego. Warto pozostawic sobie jakies marzenie niz gnac i zaliczac pajeczyne punktow.

BTW (wywod powstal po przedawkowaniu mate...): szukajac informacji o Boliwii natknelismy sie na forum Lonely Planet. Szczerze: nie mozemy uwierzyc ilu 'bakpakersow' umieszcza zapytania w stylu: przylatuje do Limy, wracam z Sao Paulo, co warto zobaczyc po drodze w 14 dni? Kazdy ma inny styl podrozowania oczywiscie, jeden wybiera UNESCO, inny 'must see' z przewodnika, sa ludzie, ktorzy nie zrezygnuja z wlasnego pokoju w hostelu, a inni zyja tygodniami na makaronie z sosem. Jedni chca przywiezc pamiatki i super foty, zobaczyc, jak ubija sie anakonde.  Inni podrozoja, bo nie moga zyc bez ruchu, a jeszcze inni, bo tak. I nie ma tutaj lepszego, czy gorszego typu turysty - Ameryka Poludniowa do tej pory ukazala sie nam jako wielki kontynent, kazdy znajdzie tu cos dla siebie, szybko lub wolno wyda swoje pieniadze. My jak narazie jestesmy chyba 'turystami drogi'. Trasa z Bariloche do Cafayate byla w naszym przewodniku biala plama. Prawie 3'000 km zaplanowalismy palcem po mapie w stylu: tu jest dalej, ale droga jest kreta, wiec moze bedzie ciekawie? Milionowa Mendoze tez ominelismy, wlasnie dla gor. I nie czujemy, jak to wyczytalismy wczoraj na jakims blogu, ze podrozujac po Ameryce z budzetem <$50/os./dzien bardziej sie wegetuje, a atrakcje 'lize sie przez szybke'. My, nie liczac kosztow motocykli, ale wliczajac benzyne mamy we dwoje $30. Damy rade, bo chcemy robic dalej to co robimy. Podrozowanie jest dla wszystkich. Co kto lubi.

Z innych ciekawostek: artykul w Polityce zakwalifikowal nas do grupy NEET (po studiach, bezrobotni, zbijamy baki i na sile przedluzamy mlodosc, ogolnie szkodliwi dla dobra spoleczenstwa). Bywa.

Przez ostatnie dni towarzyszyly nam nie do opisania orgie wzrokowe i pierwsze usterki motocykli. Tak wiec po dluuuuuuuuuuugim wstepie zaczynamy opis trasy.

Od coucha z San Rafael wyjechalismy oczywiscie... dzien pozniej. Zjezdzajac z gor do miasta przezylismy wspomniany wczesniej szok temperaturowy. Byla 19, a mimo to upal. W ciagu dnia 35 stopni w cieniu, a jak wiadomo, w Argentynie o cien trudno... Postanowilismy wiec wyjezdzac max. o 8, wyszlo w praktyce +/- 1h, ale ostatnie zwiniecie namiotu o 7 i chlodek o poranku bardzo nam sie podobaly.

Dojezdzajac do Mendozy zjechalismy w strone Chile, w kierunku Paso los Libertadores. Tutaj zatoczylismy kolo: dokladnie ta sama trasa jechalismy do Santiago 2 miesiace temu! Pomiedzy przejazdem busem a motocyklem roznica kolosalna. Mozna sie zatrzymac, popatrzec, nikt nie pogania. Sierra de Uspallata robi wrazenie. Po 100km odbilismy jednak na polnoc, gdzie czekaly na nas pierwsze drogi powyzej 2'000 m n.p.m. Przewidujac potencjalne problemy z kupnem oleju (poprzednio przez 800 km pytajac na kazdej stacji wyjezdzalismy z niczym, bo 20w-50 nie bylo). Tym razem zatrzymalismy sie w Uspallata (ostatnie wieksze, dodatkowo tranzytowe miasto). Idealnie po 3'000 km od ostatniej zmiany i w gorace poludnie postanowilismy olej wymienic.

Tu pojawil sie problem. Podczas zakrecania Rafalowej sruby, ta zamiast sie dokrecic, zaczela obracac sie bez oporu. Uszczelniajaca podkladka sie zdeformowala, ale sruba trzymala sie na tyle, ze nie dalo rady ruszyc jej palcami. Byla juz siesta, wiec szukanie warsztatu moznaby zaczac dopiero za 3 godz... Wlalismy troche oleju - nic nie kapalo. Uzupelnilismy wiec standardowo reszte - przecieku dalej nie bylo. Zrobilismy zakupy na 2 dni i ruszylismy w droge.

Nasza trasa przebiegala wzdluz najwyzszych partii Andow. Aconcagua chyba tez nam sie na chwile pokazala, choc w oddali i przez to bez rewelacji. W sumie mijalismy duzo osniezonych szczytow Cordillera del Tigre, jadac wzdluz pustynnych lach piachu. Suche powietrze bardzo zaburzalo perspektywe: na horyzoncie pokazywala sie pustynia, a dojezdzalismy do niej po 20 km! Standardowo towarzyszyl nam wiatr, a po 40 km szutru (z najgorsza do tej pory tarka) wjechalismy w nagrode na nowy asfalt.


Postanowilismy w ciemno odbic do Parku Narodowego ''El Leoncito''. Spotkalismy tam kilka dobrych i duzo mniej dobrych rzeczy. Dobre byly: darmowy wstep, otwarty camping z ciepla woda. Zle: chmary malych, gryzacych muszek (terroryzujacych), puma (jej spotkanie wg ulotki ma byc bardziej atrakcyjniejne niz sam park) i obserwatoria astronomiczne. Okolica swiata, w ktorej sie znalezlismy ma idealne warunki do obserwacji: rzadkie i suche powietrze. Wjechalismy wiec na wzgorze, gdzie radosnie sprzedano nam bilety z napisem 'visita nocturna', pokazano najmniejszy i najstarszy z 5 teleskopow (dodatkowo europejski), kilka kartek na scianie rodem z Wikipedii i zaproszono o 21:30 na obserwowanie nieba. W nocy okazalo sie jednak, ze ogladanie gwazd bedzie nas kosztowalo dodatkowe 60 peso, a bilety dostalismy takie, a nie inne, bo wlasciwych nie bylo. Zrobilo sie niemilo i troche sie powyzywalismy wychodzac z niczym. Z drugiej strony po raz pierwszy od 2 miesiecy (przynajmniej tak nam sie wydaje) zrobiono nas jako turystow w konia, a i Argentynczycy, ktorzy nocowali w parku tez musieli ekstra doplacac.
gdzie to wino???

Na campingu kolejna tragedia: silnik od spodu jest caly tlusty od oleju - mamy wyciek... Porownalismy poziom - w obu motocyklach tyle samo, ale jakos z martowego nic nie cieknie. Owinelismy wiec srube od oleju teflonowa tasma do wszystkiego i zapadla decyzja: jakies miasto jest za 50km, wiec jezeli rano nie bedzie wystarczajaco duzo oleju w silniku (dodatkowo ciazyl nad nami fakt, ze kupilismy tym razem lepszy olej, ale importowoany z USA, gdzie butelka nie ma 1L tylko 946ml (kwarta, czy jakos tak), a nasze motory oficjanie potrzebuja litr, wiec kazda strata pogarsza sprawe) to na jednym motorze pojedziemy po olej  (byle jaki), bo skoro dalismy rade odjechac 200km od Uspallata to damy rade dojechac 200km do San Juan - najblizszego duzego miasta. Pod biurem parku bylo wifi (potwierdzaja sie slowa znajomych pelikanochomikow, ze w Ameryce Pld. latwiej o wifi, niz zasieg GSM), krotka lektora forow internetowych wykazala, ze sruba i gwint od spuszczania oleju to najczesciej rozwalajaca sie czesc w silnikach motocykli. Naprawa to wszystko co wpadnie do glowy: od tasmy izolacyjnej do wymiany gwintu, czyli miski olejowej (czyt. konieczne jest otwarcie silnika). Pod motocykl polozylismy  kartke, zeby ocenic wyciek i niespokojnie poszlismy spac. Puma nie przyszla :P

Rano gloria - kartka sucha! Nie jest zle, wiec napieramy dalej. Do San Juan nie zjezdzamy. Poczatkowo poziom oleju kontrolujemy co 30-50 km (od teraz wiemy, ze olej trzeba sprawdzac na zimnym silniku, bo rozszerzalnosc cieplna jest dosc znaczna: zimny silnik ma poziom prawie minimum, a cieply prawie maksimum). Jest w porzadku, choc tasma troche sie paprze - pracujacy silnik bardzo sie nagrzewa, a gorace powietrze nie chlodzi go skutecznie. Odpuszczamy jendak szukanie serwisu i sprawa zajmiemy sie w Salta, gdzie i tak musimy odwiedzic serwis (opona Rafala lysieje, a zarowki przednie w obu motocyklach maja juz tylko dlugie). Pokonujac serpentyny, podjazdy, zjazdy, omijajac obsuwajace sie na droge kamenie i podziwiajac przepascie dotarlismy do San Jose de Jachal. W miescie byl nawet camping miejski, ale pelnil tez funkcje parku, wiec rozbilismy sie pod mijanym domem, za plotem (za zgoda wlascicieli i akceptacja warczacego na wszystkich dookola psa) w ogodku.

Kolejne dni postanowilismy planowac tak, aby miedzy 14, a 17 znalezc sobie cos z klimatyzycja na sieste, bo jazda w upale, to zadna przyjemnosc (ja jezdze juz i tak w krotkich spodenkach i oczywiscie w koszuli z Hue :). 

Pomiedzy Villa Union, a Chilecito, trwa asfaltowanie drogi, wiec objazd zrobiono po starym i kretym szutrze: wasko, stromo i pieknie:







Niestety olej nie dawal nam spokoju, pod wplywem temperatury tasma odklejala sie, podczas jednego postoju na stacji w 3 godz. pod motocyklem zrobila sie 5-centymetrowa kaluza. Poziom byl dalej w porzadku, wiec sprawa postanowilismy zajac sie w Boliwii - powinno byc taniej, a w Argentynie kupimy tylko olej do dolewania, jak tylko bedziemy w Salta.

Trasa w dalszym ciagu typowo widokowa. Za Belen przez 40 km nie bylo asfaltu, noc spedzilismy na boisku, gdzie odeslali nas mieszkancy wioski. Nastepnego dnia zwiedzanie: twierdza Quilmes, ponad 1000-letnia, podbita przez Hiszpanow w 1667 r. Wsrod winnic dojechalismy do Cafayate, miasta polozonego 1'600 m n.p.m, zielonego i otoczonego winnicami. Poprzez Quedabra de Cafayate, czyli wsrod nagich, czerwonych skal dojechalismy do celu, czyli Cerrillos. Klimat zmienil sie momentalnie: gory pokryly sie zielonymi lasami, zrobilo sie wilgotno i tak troche dzunglowo.

Nastepnego dnia udalismy sie do Salta w celach mechanicznych. Sprawa skomplikowala sie o tyle, ze w kazdym sklepie spedzalismy po pol godziny, gadajac o podrozy itd. W salonie Yamaha kupilismy sobie halogeny na przod (ze znizka dla Polacos), poprosilismy mechnika, zeby zobaczyl sprawe srubki i oleju - potwierdzil, ze to zadna katastrofa - z drugim typem polozyli motocykl na boku (zeby nie spusc oleju), wykrecili stara srube (z kawalkiem gwintu...a jednak) i wkrecili na chama srubke o rozmiar wieksza - teraz jest szczelnie i sucho, a naprawa gratis. W salonie nie bylo niestety opon, wiec kupilismy nowa w sklepie obok, taka fajna, terenowa. Pozostala sprawa zmiany: chcialem to zrobic sam, ale bezpiecznie byloby miec kogos doswiadczonego pod reka, na wszelki wypadek (do tej pory gumy nie zlapalismy i bylo okazji sie nauczyc). W salonie niestety nie mieli kompresora i zaproponowali gomerie (czyli wulkanizatora) niedaleko. Na miejscu okazalo sie, ze zalatwia sprawe od reki za rownowartosc 7 zl... poddalismy sie i popatrzylismy jak latwo zmienia sie kolo - teraz gumy sie juz nie boimy!

Dzisiaj mamy plan na wieczorne zwiedzanie miasta. Jakos do tej pory nie poczulismy atmosfery Swiat, a w centrum jest podobno katedra i szopka i choinka, pojedziemy, zobaczymy.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Nauka pływania

Podczas dzisiejszego przejazdu z Hualfin do Cerrillos w końcu mieliśmy okazję nauczyć się pokonywania przeszkód wodnych! 

Mało uczęszczane argentyńskie drogi często przecinają suche koryta rzeczne, w których rzadko kiedy płynie woda. Dla kilku samochodów na godzinę nie opłaca się budować mostów - suche koryta betonuje się, tak, aby "w razie czego" można było przejechać w poprzek rzeki, łagodnie wjeżdżając i wyjeżdżając. Takie konstrukcje na drodze nazywają się Badenas i do tej pory minęliśmy ich mnóstwo, oznakowanych i nieoznakowanych, w lepszym i gorszym stanie, zawsze jednak suchych (jak cała Pampa).

W prowincji Tucuman było chyba jednak ostatnio dość deszczowo: wszystkie mijane dzisiaj Badenas wymagały od nas przejechania przez płynącą wodę. Było łatwo, gdy woda była czysta, a dno widoczne. Wjeżdżając w błotne potoki niespodzianką była dla nas głębokość, dodatkowo płynąca woda nanosiła na dno piach, kamienie i inne niespodzianki...


Zdjęcia


Udało nam się uzupełnić galerię. Pojawiły się 3 nowe (niewielkie) albumy. Na więcej zdjęć nie pozwolił nam niestety napotkany internet.
Pozdrawiamy :)

piątek, 14 grudnia 2012

San Rafael

Do San Rafael dotarliśmy już o zmroku. Wykończeni drogą, gorącem i głodem (nic nie jedliśmy od śniadania, bo przez wypadek do miasteczka Malargue dotarliśmy w niedzielę o 16. Wszystko było zamknięte). Wzięliśmy więc prysznic i przysiedliśmy się do stołu w ogrodzie, przy którym siedziało z 10 osób. Dostaliśmy do picia mate, dzięki której już  po chwili byliśmy jak nowonarodzeni. Wybiła godzina 23:30 - najlepsza godzina na kolację, hehe. Domowej pizzy prosto z pieca było tyle, że wszyscy najedli się do syta. Nie można nie wspomnieć o towarzyszących nam flaszkach czerwonego wina z Mendozy (San Rafael znajduje się w prowincji Mendoza), które są tu oczywiście 4-5 razy tańsze niż w Polsce.
Czas leniwie płynął a my o dziwo nie byliśmy senni (tego dnia pobiliśmy rekord dniówki - 457 km. Wiedząc ile nas czeka wyjechaliśmy o 9:30 rano).
Koło 2 nad ranem chłopakom zebrało się na granie na gitarze folkloru z regionu. By nie męczyć i nie drażnić sąsiadów przenieśliśmy się więc do parku, gdzie w niesamowicie przyjemnej atmosferze zostaliśmy do wschodu słońca :)))
Nazajutrz albo raczej po 14 jak wstaliśmy, pojechaliśmy nad przepiękne jezioro oddalone od miasta 30 km. Wreszcie nadarzyła się okazja żeby popływać! Wypożyczyliśmy też kanadyjkę na godzinę, by rozruszać nasze dawno nieużywane mięśnie rąk ;)
Wieczorem postanowiliśmy się odwdzięczyć i zrobiliśmy naleśniki z mięsem i warzywami. Nic nie zostało, chyba więc smakowały!:)

Tymczasem jesteśmy już w drodze do Salty. W miarę możliwości internetowych będziemy wrzucać zdjęcia i kolejne relacje z pięknej górskiej trasy, którą wybraliśmy!

Bo lekarzem jest się też na wakacjach :)

Jadąc tyle tysięcy kilometrów, wiedzieliśmy, że kiedyś natrafimy, będziemy świadkami... wypadku samochodowego.
Jadąc do miejscowości Malargue ostatnie 30 km przed miastem nadal było niewyasfaltowane.
Jedziemy więc radośnie bardzo dobrym szutrem. Co prawda im bardziej na północ tym nasza radość z powodu bezchmurnego nieba mniejsza, ale w pamięci wciąż mamy dni deszczowe, więc nie narzekamy.
Jadę nieco zawieszona, myślami gdzieś daleko, bo krajobraz płaski po horyzont, nuuuda Panie!
Nagle z mojej lewej widzę wrak samochodu leżący na boku, na poboczu. Przyzwyczajona do tego typu obrazków na argentynskiej pampie, pomyślałam poprost - "o! kolejny". Nagle zza samochodu wybiega zakrwawiona kobieta krzycząca "ayudame, ayudame!! Mi marido esta dentro de coche!!!" (Tłum.: pomocy, pomocy, mój mąż jest w samochodzie). Pośpiesznie zatrzymałam więc motocykl wypatrując przy tym Rafała. Był dość daleko za mną, bo przystawał od czasu do czasu, by zrobić zdjęcia.
Pobiegłam więc do samochodu, żeby sprawdzić jak to wygląda. Przytomny (ufff...) kierowca był przygnieciony przez drzwi i brzeg przedniej szyby. Oczywiście jechał bez pasów.
"Sama nie ogarne" pomyslalam. W między czasie dojechał Rafał. Ja zatrzymałam jeszcze ciężarówkę i pickupa. Mianowalam się więc po cichu koordynatorem, bo reszta świadków się nie garnela. Facet z ciężarówki zaczął np. zbierać rozrzucone po okolicy zakupy???
Nadjechał kolejny samochód. Poprosiłam by zadzwonili po karetkę. W Argentynie system ratownictwa nie jest zbytnio rozwinięty, nie ma też jednego telefonu ratunkowego. Zmienia się on prawie w każdej prowincji, a najczęściej przy drodze są tablice z numerem stacjonarnym do konkretnego szpitala, najbliższego w okolicy.

Przewrocony pickup to model na oko z lat '70. Sprawiał wrażenie kartonowego... Zarządzilam więc, że trzeba go spróbować przewrócić na cztery koła p, bo przygnieciony człowiek bardzo cierpiał. 1,2,3 i... Trzech chłopa podołało! Jeszcze tylko kluczyki ze stacyjki, odpięcie klemu akumulatora i cześć strażacka ogarnięta.
Z medyczną było gorzej. Wyciągnęłam z naszej apteczki rękawiczki i poszłam się zająć wczesniej wspomnianą kobietą, która będąc w szoku nie mogła sobie znaleźć miejsca i chodziła w koło wraku. Usilne prośby by usiadła na nic niestety się zdawały.
Rafał pilnował kierowcy. Pilnował bo jak inaczej można nazwać obserwowanie czy nie traci przytomności. Cóż nam jednak innego pozostalo. Mieliśmy przysłowiowe gołe ręce i nadzieję, że uraz nie spowodował przerwania tętnicy biodrowej i Pan nie krwawi do brzucha. W przeciwnym razie zaraz byśmy wiedzieli co mamy robić...
Na pogotowie czekaliśmy dobre 25 minut w czasie których zdążyły przyjechać 3 radiowozy policyjne. Żaden funkcjonariusz jednak nie garnął się do czegokolwiek poza wypełnianiem swoich druczków i zbierania zeznań od "świadków", którzy nota bene nie widząc zdarzenia już mieli teorie jak do niego doszło.  Pozostawię bez komentarza.
Gdy w końcu przyjechał ambulans okazało się że przywiózł nosze, drewnianą deskę ratunkową, trochę powietrza, paczkę rękawiczek i lekarkę. Całe więc szczęście, że poszkodowana dwójka nie straciła przytomności, bo chyba nie chcemy wiedzieć jak by wyglądało ich ratowanie.

Cale to zdarzenie po raz kolejny utwierdzilo nas w przekonaniu, że co do zawodu się nie pomyliliśmy. Ja osobiście przypomniałam sobie jak bardzo lubię działać z adrenaliną i jak strasznie mi się podoba medycyna ratunkowa, a Rafał jak sam post factum przyznał też z chęcią w pogotowiu by popracował :)
(przepraszam za osobiste wtrącenie: Elu, Fajka nie załamujcie rąk;))

Jeszcze bardziej świadomi poziomu opieki medycznej na prowincji Argentyny ze zdwojoną uważnością ruszyliśmy dalej w stronę San Rafael, gdzie czekał na nas Luis (goszczący nas w swoim domu - CS) z grupą znajomych i pyszną domową pizzą :D

sobota, 8 grudnia 2012

Ze stacji benzynowej w Zapala...

Opuscilismy deszczowa Kraine Jezior i wrocilismy na Pampe.
Do wyjazdu z Bariloche zbieralismy sie od rana (OK, od poludnia, bo w nocy troche poimprezowalismy z Philem), ale przeczekujac ulewy wyjechalismy dopiero o... 16.
Kulturalnie dojechalismy wiec do Villa la Angostura, gdzie na stacji benzynowej przeczekalismy kolejny deszcz...
Przyzwoicie rozbilismy sie za to na bezplatnym campingu nad Lago Espejo Grande. W argentynskich parkach narodowych jest to calkiem popularne rozwiazanie. Planowalismy rano pobiegac wzdluz brzegu, poplywac itp., ale zasypianie zawczasu umilil nam... deszcz. Rano to samo. W takich momentach namiot staje sie troche wiezieniem, bo nawet jesli gdzies wyjdziemy, to mokre rzeczy i tak nie wyschnal. Nadzieja okazaly sie dopiero przejasnienia kolo poludnia - podczas 15 minutowej, bezdeszczowej luki zwinelismy oboz i ucieklismy w deszczowa trase. Wystarczylo przejechac 2 pagorki i padac przestalo, a po wilgotnym szutrze (35 km) jechalo sie nawet przyjemniej, nie kurzylo tak, jak na suchym.
'Szlak Siedmiu Jezior', wiodacy z Bariloche do San Martin de los Andes, warty byl zobaczenia i jak do tej pory byl nasza najladniejsza trasa w Argentynie: zielono, gory, lodowce i jeziora, pelno zakretow i serpentyn.
Po minieciu San Martin wrocilismy na pampe. Szukajac miejsca do spania w 'nigdzie' dojechalismy do szkoly - szkoly stojacej przy drodze, otoczonej drzewami, obok (w promieniu >20 km) zadnych innych zabudowan. Byl piatek - po 19, wiec wokolo nikogo, poza naszym znajomym - wiatrem. Obeszlismy - pozamykane. W koncu wyszedl do nas chlopak i po chwili z rozbiciem namiotu nie bylo juz problemu. Zeby dzieciaki nie dojezdzaly codziennie godzinami, to szkole zbudowano od razu z internatem, w piatek wrocily do domow, ale 14-letni Alejandro zostal. Mieszka w chatce obok i dorabia sobie opiekujac sie w weekendy szkolnymi zwierzetami (jakies konie itp.).
Wracajac na surowe stepowe tereny poczulismy w koncu cieplo. Obecnie Slonce swieci u nas jak w czerwcu na Sycylii, ale na upaly do tej pory nie mielismy co liczyc.

czwartek, 6 grudnia 2012

Bariloche, gory i mate

Laguna Negra (czyt. Czarny Staw), 1'690 m n.p.m., wiatr i sniezyca 3 tygodnie przed letnim przesileniem. Dookola granitowe skaly, zanikajace kepki zielonych, kosodrzewinopodobnych krzakow (tyle, ze lisciastych). Zdjecia stad moznaby pokazywac dla zmylki TOPR-owcom na egzaminach. Po 2 miesiacach zrobilo sie jak w domu!
Przemoczeni, po 3:45h podchodzenia dotarlismy do schroniska, bardzo przytulnego, a dodatkowo kazdy zabiera ze soba wlasne smieci, bo poza szlakiem innej drogi nie ma. Obowiazuje zmiana obuwia, a spi sie na pryczach 2 m wyzej. Jestesmy jedynymi turystami. Po nas dotarl jeszcze tylko chlopak z zaopatrzeniem... w plecaku!
Ze spania w namiocie nici (pozdrawiamy wiatr), a w srodku +2 stopnie. Rano za oknem: sniezyca. Dalismy wiec sobie czas do 11 (szlak byl wyliczony na ok. 8h, a ostatni autobus do Bariloche odjezdza z Colonia Suiza po 20)... o10:30 przestalo padac i bylo tak:






W Bariloche znowu (couchsurfing to jednak troche przeklenstwo naszego wyjazdu) zostalismy dluzej, niz planowalismy, jeszcze nie wiemy jak dlugo zostaniemy, bo jest 6. dzien i zapakowani siedzimy w domu i czekamy, az przestanie padac...

Niestety, w slawnej czekoladzie sie nie zakochalismy, ale to chyba ze wzgledu na cene (130zl za kg i to z 20% znizka dla mieszkancow). Od El Bolson stalismy sie za to posiadaczami mate i od tygodnia sie uzalezniamy, ze wszystkimi czynnikami ryzyka: wszyscy inni tez ja pija, jest tania, subiektywnie smaczniejsza od herbaty i ma mnostwo kofeiny (zgodnie z zapewnieniem etykiety: 300mg na zaladowaniu, 5x wiecej niz Red Bull!). Siorbanie tez jest fajne samo w sobie ;) Opatentowalismy tez 'kieszonkowa' mate turystyczna, czyli w kubku od termosu.

A i jeszcze sprawa znizek.
Co zwrocilo nasza uwage i w Argentynie i w Chile to robienie biznesu na turystach bez szkody dla mieszkancow. Za wize do USA placi sie $160 (dla Polakow tak samo), wiec jak Amerykanin przylatuje tutaj, to placi przy pokazaniu paszportu $160 bez wizy, bo tak. Bariloche jest miastem wybitnie turystycznym (takie Zakopane, tylko dodatkowo sa jeziora), ale goszczacy nas Phil ma kolekcje wydawanych dla mieszkancow kart znizkowych na czekolade, autobusy, do knajp, sklepow gorskich i innych, i to na kwoty z zakresu 10-50%. Wczoraj poszlismy na wazone lokalnie piwo i przy rachunku bach - po pokazaniu legitymacji z pracy (Phil konstruuje satelity) -10%. To samo przy biletach wstepu. OK, jestesmy cwaniakami, bo tez czasami omijamy system z naszymi argentynskimi prawami jazdy, ale dla porownania w Krakowie mieszkancy placa za wejscie na Wawel, czy za bilety autobusowe tyle samo co turysci, pomimo, ze potem z wlasnych podatkow i tak finansuja wieksza czesc tych atrakcji.

No dobra - przestaje padac, wiec kolejne refleksje podroznicze beda w kolejnych postach, ruszamy dalej, czeka nas przeprawa przez czekajace na odkrycie odludzia, 330 km bez stacji benzynowej przed Malargüe itp.

Dziennik motocyklowy cz. 1

W odpowiedzi na pytania, a takze w oczekiwaniu na krytyke i dobre rady doswiadczonych motocyklistow chcemy opisac troche obsluge naszych maszyn. Do napisania 'technicznego posta' zbieralismy sie juz od jakiegos czasu, nigdy nie bedziemy wiedziec wszystkiego, ale mamy subiektywne wrazenie, ze powoli przestajemy byc poczatkujacymi motocyklistami, a stajemy sie po prostu uzytkownikami. Post wyszedl nam calkiem dlugi, wiec dla niezainteresowanych szczegolami techniczymi powklejalismy troche zdjec ;)

Dwie rzeczy przemawiajace od poczatku na nasza niekorzysc to fakt, ze doswiadczenie motocyklowe przed wyjazdem ograniczalo sie u mnie do zdanego egzaminu w Polsce i jednego dnia na skuterze w Kambodzy, a u Marty do skonczonego kursu nauki jazdy i oblanego egzaminu ;). Druga sprawa, ze Yamaha YBR 125 to motocykl typowo miejski, w 'opini forow internetowych' model idealnie nie nadajacy sie do 
tego, co na nim robimy. W sumie, gdybym nie zobaczyl na wlasne oczy, co, jak i po czym wyprawia sie w Indochinach na skuterach z silnikami ~110 cc tez bylbym tego samego zdania... a tak przejechane do tej pory 6'234 km daly nam wiele, w wiekszosci pozytywnych, wrazen.

Skad pomysl na YBR 125?
O podrozy do Ameryki Poludniowej marzylismy od dluzszego czasu: wielki, roznorodny kontynent, jeden jezyk (bez Brazylii) i brak wiz (bez Wenezuelii). Po roku studiowania w Hiszpanii Marta jest w stanie dogadac sie tutaj z kimkolwiek w sprawie czegokolwiek. Szukalismy czasu - leciec tak daleko na kilka tygodni - bez sensu. Okazja nadarzyla sie troche sama, gdy wyszlo, ze obowiazujacy nas po studiach staz mozemy zaczac 5 miesiecy pozniej, od marca. W Polsce zima, wiec Polkula Poludniowa idealna! Polaczylismy to z watkiem milosnym w postaci podrozy poslubnej i mielismy juz czas i miejsce, pozostalo  pytanie: czym?

Autobusy odpadly na poczatku: drogo, dlugo, od miasta do miasta, rozklady, bagaze, a od przystanku do szlaku w gorach xx km, bleeee.
Samochod - wygodnie, sucho, z ogrzewaniem, bezpiecznie i niezaleznie, ale za drogo. Wrocimy do pomyslu jak bedziemy bogaci i dzieciaci.
Rowery - zrezygnowalismy z powodu odleglosci (pampa - 130 km do najblizszego kranu z woda?), wysokosci (100 km drogi i 3'500 m podjazdu?) i czasu...

Zamarzyly nam sie wiec motocykle - i niezalezne, i ekonomiczne i wystarczajaco szybkie, by w ciagu planowanej podrozy przewiezc nas przez kontynent.

Oczywiscie motocykle nie rosnal na drzewach i sa to pojazdy, a pojazdy trzeba rejestrowac i ubezpieczac.

Dla nas metody zdobycia motocykli byly 3:

  • wypozyczenie (trzeba zwykle oddac w tym samym miejscu, problem z granicami, cena i jakosc nie do przewidzenia z wyprzedzeniem - jedyne wypozyczalnie jakie znalezlismy przez internet w Argentynie mialy 650 cc po $60 za dzien + ubezp.)
  • kupno uzywanego od innego turysty - opcja dobra, bo zwykle gratis dochodzi wyposazenie, ale kupowanie zajezdzonego 'kota w worku' troche nas odstraszalo.
  • nowy motocykl, ktory bedzie na pewno dobry w momencie zakupu, bedzie sie psul i zuzywal wraz z postepem, nowy jest drozszy niz uzywany, ale liczymy, ze bedac pierwszymi wlascicielami odbijemy to sobie przy sprzedazy.
Przeliczylismy wiec nasz budzet, sprawdzilismy ceny i zdecydowalismy sie na zakup w Chile, gdzie ceny nowych maszyn sa 10% nizsze niz w Argentynie (30% jezeli pieniadze wymienialibysmy oficjalnie, z bankomatu, lub placili karta), a przepisy i urzednicy nie robia turystom problemow z zakupem. Motocykl oczywiscie jest motocyklowi nierowny, pozostalo wybranie modelu.


Chcielismy miec 2, bo siedziec z tylu jest nudno, a mialy byc emocje dla kazdego (full romantic!). Markowe motocykle sa bardziej uniwersalne transgranicznie i latwiej mozna je potem sprzedac. Oczywiscie - zakup motocykli nie moze nas splukac, a regula branzy jest podobna do innych: drozszy jest lepszy... Wiedzielismy, ze starczy nam max na 125cc i to raczej nic terenowego (ale w koncu w Wietnamie i Kambodzy skutery tez dzielnie dawaly rade w terenie). Zwrocilismy uwage na Yamaha YBR 125 (nazwa YBR od Yamaha BRasil). Produkowany w milionach od 10 lat, na ulicach Buenos Aires YBR-ki byly wszedzie! Nawet przed egzaminem w Buenos Aires, przez 5 min. cwiczylismy na takiej po zagadaniu z innym cwiczacym amigo. Z czesciami nie powinno byc wiec problemu. No i odkrycie ktore podbudowalo nas jeszcze bardziej - przegladajac zdjecia znajomych z Malagi (pozdrawiamy Kasie i Alberta!) patrzymy na ich motocykl - Ty! To chyba YBR! Przybliz! 125! I we dwoje jezdza na jednym! Konferencja na Skype (jesli nam naklamali, to bardzo dobrze) - jezdzili po gorach i szutrach - jest super i bez problemow.

Tak wiec kupilismy, wybralismy kolory, zarejestrowalismy i ruszylismy z Santiago. Jechac po prostej i pustej drodze potrafi prawie kazdy, wiec powoli i prawie systematycznie uczylismy sie jezdzic po miastach, po szutrze, po gorskim szutrze, po wielkich kamulcach, po trawie, po piachu (tutaj Marta miala chrzest i nauczyla sie wywracac), w deszcu, po blocie i w pochyleniu przy silnym wietrze...

Gdy opadly pierwsze emocje zwiazane z nauka wsiadania i ruszania zaczelismy powazniej interesowac sie obsluga i konserwacja, o ktorej oczywiscie nie mielismy wczesniej pojecia. Pomocne okazaly sie : instrukcja obslugi i YouTube :)

Rzecza, ktora opanowalismy najszybciej , a takze jedna z najwazniejszych w motocyklu jest lancuch. Smarowanie to podstawa, ale wazne jest tez napiecie. O sprawdzanie napiecia lancucha pyta sie w Polsce na kazdym egzaminie, zbyt napiety przeciaza silnik, a w miare uzywania lancuch rozciaga sie - jak stanie sie zbyt luzny, to moze spasc, a jak spadnie przy takich 100 km/h to zablokuje/odpiluje nam tylne kolo i nie bedzie fajnie. W naszych (czyli tanich) motocyklach regulowanie napiecia wymaga poluzowania i odsuniecia tylnego kola, oczywiscie na poczatku okazalo sie, ze kupione po taniosci klucze bardziej sie wyginaja, niz cokolwiek odkrecaja, ale wraz ze zdobyciem porzadniejszych narzedzi stalismy sie bardziej doswiadczeni, tak, ze regulowanie lancucha wykonujemy teraz np. podczas gotowania wody na herbate. Jak na razie lancuch ma sie dobrze, po 6'000 km tylne kolo odsuniete jest na polowe znajdujacej sie przy srubach skali, wiec jeszcze drugie tyle i czeka nas wymiana.


Po 1'000 km przyszlo kolejne wyzwanie, czyli wymiana oleju. Tutaj bylo juz wiecej watpliwosci, rozwialy je filmiki z YouTube. Jedyne co nas zastanawialo, to fakt, ze olej zmienia sie na rozgrzanym silniku, czyli moze poparzyc, a nie mielismy ze soba oczwiscie zadnych profesjonalnych kluczy z przedluzkami i nie wiadomo czym (jak na filmikach). Zajechalismy wiec na stacje benzynowa, prosimy o miske i mowimy, ze bedziemy zmieniac sami. W trakcie rozkladania zabawek przyszedl jednak amigo ze zwykla 19, odkrecil, pochlapal sie, wytarl w spodnie i udowodnil, ze goracy olej nie gryzie. Zmiana oleju po kolejnych 3'000 km poszla wiec duzo bardziej bezstresowo.


W miedzyczasie przydarzyla sie pierwsza awaria - silnik Marty gasl, gdy nie dodawalo sie gazu (a ze malo bylo w tamtym okresie miast i stania na luzie, to usterka pewnie trwala od dluzszego czasu). Bylismy wtedy na poczatku Carretera Austral, wiec troche zaniepokoil nas fakt, ze to moze byc cos gorszego... Regulacja obrotow - nie pomagala. Zaczelismy wiec po medycznemu z podstawowa diagnostyka i co wyszlo? Ze gdzies miedzy 5., a 6. gleba motocykl musial uderzyc gdzies raczka od sprzegla i wszystko sie poluzowalo, czyli pociaganie sprzegla nie odsuwalo w pelni od siebie tarcz (przynajmniej wierze, ze tak wlasnie zbudowane jest sprzeglo). Wyregulowalismy wiec napiecie linki palcami - i sie naprawilo!


Po 4'500 km, czyli w takcie 2. zmiany oleju szarpnelismy sie na powazniejszy przeglad: w gre weszlo czyszczenie filtru powietrza (ktory w sumie okazal sie tak samo czysty w wywracajacym i nie wywracajacym sie motocyklu) i czyszczenie swiec. Swiece w silnikach maja troche znaczenie jak morfologia krwi w medycynie. Jak cos jest nie tak - sprawdz swiece. Na temat mozliwych kolorow koncowki swiecy i ich znaczenia jest pol strony w instrukcji. Świece powinno sie też czyścić regularnie, bo osadza sie na nich węgiel... itp., itd.

Niestety, albo stety - do tej pory to na razie tyle i niczego wiecej w kwestii obsługi się nie nauczylismy (była jeszcze wymiana żarówki u Marty, ale to znamy z samochodów) - czekamy wiec na dobre rady bardziej doswiadczonych uzytkownikow. W Salta, na północy Argentyny, planujemy (w ramach prezentów gwiazdkowych) wymienic łańcuchy i opony. Pociesza nas, że gdy wpadamy (tak jak dzisiaj w Bariloche) do mijanego salonu Yamaha, by porozglądać się z ciekawości za rzeczami, ktore możemy potrzebować, to sprzedawcy, słysząc, że mamy YBR-ki, mówia, że mało kto na nie narzeka i zwykle 1/3 modeli w salonie to własnie YBR 125. Zakładamy więc, że mamy przed soba duza szanse na przejechanie kolejnych 6'000 km. W Argentynie mamy czas do 20.12.12, bo wtedy konczy sie nam obowiazkowe ubezpieczenie, a kolejne mozna wykupic najmniej na miesiac. Swieta planujemy spedzic wiec w Boliwii.


niedziela, 2 grudnia 2012

Przerwa w Krainie Jezior


 Przez 13 dni w Argentynie przejechalismy ponad 2'700 km. Kraj jest wielki i widac to przede wszystkim w odleglosciach miedzy czymkolwiek, a innym czymkolwiek. Fakt, ze do najblizszej miejscowosci jest np. 150 km nie oznacza, ze po drodze beda wioski, czy pojedyncze domy - Patagonia to jedna z najslabiej zaludnionych okolic Swiata i w zwiazku z tym planujac trase nalezy brac pod uwage zapasy i wody i benzyny (z tym drugim nie mamy na szczescie problemu, bo zasieg >500 km rozwiazuje sprawe). Nie raz namiot musielismy rozbic po prostu na poboczu, prowizorycznie schowany za wiekszym krzakiem, a sniadanie zjesc dopiero po 50 km, w pierwszym miejscu ze swiezym pieczywem. Przydrozna ciekawostka byly ogloszenia w stylu: 'sprzedam 990 ha', albo 'Estancia Turistica' i strzalka w bok z dopisanymi '50 km'...


W jezdzie na dlugich dystansach nasze YBR-ki pokazuja swoje glowne wady: po prostych i calkiem dobrych drogach moznaby gnac 150 km/h, a nas wiatr czesto skutecznie ogranicza do 70-80 km/h. Dluga jazda z wykorzystaniem pelnej (10-konnej;-) mocy zwieksza tez spalanie, ktore dochodzi do 3l/100km. No i po 9 godz. jazdy nie mozemy juz wiecej - dluga jazda wyczerpuje zarowno psychicznie, jak i fizycznie, zwlaszcza nasze tylki...

Przekroczenie granicy z Argentyna zmienilo tez lekko panujace na drogach zasady. Argentynczycy jezdza bardziej dynamicznie, wlaczaja sie do ruchu jak tylko moga i wyprzedzaja gdzie tylko sie da. Choc jak do tej pory niebezpiecznych sytuacji mielismy niewiele, to prowadzac mamy oczy dookola glowy. Dodatkowo, tak jak w Polsce, zdarzaja sie bezsensowne ograniczenia do 40, gdzie nikt nie zwalnia ponizej 80. Mistrzostwem sa tez progi zwalniajace, 'zwykle' oznakowane, choc zdarzaja sie tez poza terenem zabudowanym. Sa i wypukle i wklesle, lagodne, albo wygladajace jak zapory przeciwczolgowe...

Z ciekawostek podrozniczych: w Argentynie przed miastami znajduja sie posterunki policji, nadzorujacej ruch i wyrywkowo zatrzymujacej kierowcow (nawet nam zdarzyla sie juz jedna, choc szybka kontrola dokumentow). No i najciekawsza rzecz: pomimo posiadania argentynskich praw jazdy pierwszenstwo na miejskich ulicach pozostaje dla nas zagadka, czasami sa znaki, czasami wiadomo, ze 'calle' ustepuje przed 'avenida', czasami progi zwalniajace wymuszaja zatrzymanie sie i ustapienie jadacym po ulicy bez progow, ale przewaznie dziala wyczucie - kto pierwszy zahamuje - ten ustepuje :) o dziwo przy niskim poziomie ruchu i szerokich, nawet tych osiedlowych, ulicach metoda ta daje rade i zaprojektowane jak szachownice miasta pokonujemy sprawnie.

Co do naszej sytuacji geograficznej:


Powrot w Andy byl decyzja w 100% sluszna! Park narodowy Los Alerces w koncu uwolnil nas od zakurzonej i wietrznej pampy. Posiadanie pojazdu w Ameryce Poludniowej znacznie ulatwia turystyke - w tym konkretnym przypadku od wejscia do parku (dokad mozna jeszcze dojechac autobusem) do rozpoczecia szlaku bylo 'tylko' 35 km po szutrze - dzien marszu albo czekanie z nadzieja na stopa...



W Esquel (zaglebiu wszelakich sportow zimowych i atrakcji dla mniej sportowych turystow w postaci np. ciuchci) 'wrocilismy' na Ruta 40. Znowu zaczelismy mijac innych motocyklistow, znowu trasa zrobila sie tez ciekawsza, z serpentynami, widokami... i deszczem. Uziemieni na campingu w El Bolson postanowilismy zaryzykowac i 130 km do Bariloche pokonalismy w totalnej ulewie. Na szczescie (i dzieki couchsurfingowi) czekal na nas Phil, w cieplym i suchym mieszkaniu! 


Poprawa pogody przewidywana jest na poniedzialek - planujemy wiec kilkudniowy wypad w pobliskie gory - oczywiscie pieszo :)

wtorek, 27 listopada 2012

Pingwiny w Punta Tombo


O pingwinach Rafal marzyl od poczatku wyjazdu. Nic wiec dziwnego, ze gdy zapadła decyzja o odwrocie na północ, ciężko było ´´´przełknąć ´´ fakt, że pingwinów też nie będzie. Wzięliśmy do ręki przewodnik i zaczęliśmy sprawdzać, czy oby na pewno nie ma innych miejsc, gdzie te zwierzęta bytują. No i znaleźliśmy największą po Antarktydzie kolonię na półwyspie Punta Tombo na wybrzeżu  Oceanu Atlantyckiego.  Szybko obliczyliśmy, że to jakieś 500 km w jedną strone do nadłożenia, ale przy cenie benzyny 2,2/L, nie stanowiło to wielkiego problemu.  Wjechaliśmy na krajową „trójkę” i ku naszemu zdziwieniu, prosta linia na mapie w 100% pokrywała się z rzeczywistością! Droga przez ponad 330 km nie miała nawet jednego zakrętu! Krajobraz też był absolutnie jednostajny… uhhh PAMPA. Wioska w polowie drogi okazała się być stacją benzynową i stacją pogotowia, a poza tym – nic więcej. Nawet lam na poboczu było mniej niż zwykle. Pobiliśmy więc dzienny rekord odległości (409 km), a największą atrakcją dnia było chyba tylko wyprzedzanie jadącego 90 km/h tira motocyklami wyciągającymi maksymalnie 100 km/h ;) Do wiatru zaczęliśmy się już powoli przyzwyczajać, choć w dalszym ciągu żadna z niego przyjemność.

Dotarliśmy do Pingwinarium. Przy wejściu standardowa w wielu krajach sytuacja, czyli bilety dla obcokrajowców ponad 2x droższe. Grzecznie zapytaliśmy czy na podstawie argentyńskich praw jazdy możemy zostać potraktowani jak swoi… no i już chwile później mieliśmy w ręku tanie bilety z napisem „Nacional Mayor” :)!
Heh koszty poniesione z tytułu wyrabiania tutejszego prawa jazdy powoli zaczynają się zwracać!

Ale miało być o pingwinach!

Te biało czarne pocieszne zwierzaki , żyją 30 lat. Począwszy od 5 roku życia reprodukują się co rok. Zawsze są to dwa jaja.  Co ciekawe, pingwiny są monogamistami! Mają więc jednego partnera całe życie! Rozwodów nie uznają. Jeśli jednak „stary” nie wróci z polowania na rybkę, partnerka czeka na niego jeszcze dwa lata. Jeśli się przez ten czas nie zjawi, ta wybiera nowego partnera. Pomimo sezonowych migracji gniazda zawsze zakładane są w tych samych miejscach.
W kontaktach z ludźmi pingwiny nie przypominają innych ptaków – nie uciekają, potrafią się gapić, a nawet podchodzić. W związku z tym, że nie życzące sobie bliższego kontaktu pingwiny potrafią porządnie dziobnąć nie wolno ich dotykać. Na Punta Tombo dla ludzi wytyczone zostały ścieżki, a jeżeli naszą trasę krzyżuje człapiący pingwin to ma on pierwszeństwo i trzeba poczekać, aż przejdzie.

Po pingwinach postanowiliśmy zatrzymać się na jeden dzień na wybrzeżu i wybraliśmy sobie miasto Puerto Madryn, położone nad zatoką w której pływają wieloryby. W ciągu 2 dni wieloryba niestety nie udało się nam zobaczyć, było za to dużo wiatru i dużo piachu, ale za bezcenny uznaliśmy dzień odpoczynku od jazdy.

Zatoka, a właściwie droga wzdłuż zatoki w Puerto Madryn ma już w sobie coś specyficznego. Ta speczficyność przypomina tą z Sopotu lub z drogi nad podwarszawskie Zegrze zwlaszcza w okolicach Nieporetu. Nieważne, czy Amigo jedzie z dziewczyną na rozklekotanym skuterze z wbudowanymi głośnikami, czy w środku lśniącej terenówki – dominuje L A N S. Pojazdy toczą się środkiem drogi, łokcie chłodzi atlantycka bryza, co kierowca, to inna muzyka.
Idąc po plaży widzimy co chwilę, czy to na leżakach, czy bardziej w krzakach ludzi z mate w ręku i termosami pod pachą. Piją wszyscy :) Bez względu na wiek i płeć. Może więc i my – nie dla lansu, a dla smaku nabędziemy turystyczny zestaw do mate :P

Za  chwile wyjeżdżamy drogą nr 25 na zachód, by z powrotem znaleźć się na znanej z poprzednich postów „Ruta 40”, tym razem kierujc sie na polnoc!





Kumple z osiedla

zanim powstanie kolejny post, umieszczamy zwiastun:


piątek, 23 listopada 2012

Perito Moreno - dziura, albo fajne miasteczko

Pewni i szczesliwi, ze mamy cieple spanie udalimy sie na zakupy, postanawiajac porzadnie sie najesc i zrobic zapasy. Nasze postanowienie przeroslo jednak oczekiwania - Raul tez wpadl na pomysl nakarmienia nas i podczas przygotowywania obiadu (tego naszego) wladowal do piekarnika blache miesa (na oko 3kg). Do miesa dolozyl 3 male cebule - Bienvienido in Argentina! Siedzielismu wiec do polnocy, meczac obiad, potem drugi obiad, potem deser... W mniej i bardziej sensownych rozmowach wyszlo, ze Raul jest emerytowanym policjantem i byl chyba w okolicy kims nawet waznym - tutaj w naszych glowach zaiskrzyla idea:

wczesniej troche bilismy sie z myslami, bo jak pamietacie, nasze prawa jazdy z Buenos Aires zostaly wydane na 90 dni, czyli czas waznosci pieczatek w paszportach. Moglismy je przedluzyc, po uzyskaniu nowych pieczatek, ale tylko w Buenos (bo to region autonomiczny). Niby do tej pory nikt nas jeszcze nie kontrolowal, ale przy najmniejszej stluczce tracimy ubezpieczenia, nie mowiac juz o innych problemach, bo jak kogos rozjedziemy, to lapowka nie wystarczy... Z drugiej strony jadac do stolicy nadkladamy min. 1800km, i to po nudnej pampie, a my chcemy w Andy!

Ale skoro Raul jest taki fajny, to moze to wykotzystamy?
Municipialidad jest po drugiej stronie ulicy - odpowiada - idziemy o 8!

Perito Moreno ma kilka tys. mieszkancow, ale jest najwiekszym miastem w promieniu 200km, maly budynek miesci wiec wszystkie urzedy pod jednym dachem. Raul zaprowadzil nas do szefa... i po 10 min. dostalismy nowe prawka, wygladajace jak legitymacje szkolne ale wazne do 28.02.2013!(prawa jazdy w postaci plastikowych kart sa wylacznie w Buenos) Sa pieczatki i podpisy, a szefu okazal sie byc w przeszlosci motocyklowym podroznikiem i gorskim przewodnikiem;) Bye bye, Buenos

Odpadla wiec kolejna watpliwosc. Z Raulem zostajemy do jutra, jest cieplo, a nic dziwnego, ze dopadla nas fala przeziebien - tutaj w nocy sa przymrozki, szronu nie ma, bo wilgotnosc powietrza to 30% (jak podaje lokalna stacja TV). Momentalnie wytlumaczylismy wiec sobie, czemu nie wychodzilismy z namiotu przed 9 :)

Wyjazd planujemy wczesnie, bo w Patagonii najgorzej wieje po poludniu. Najblizszy cel - najwieksza poza Antarktyda kolonia pingwinow!

czwartek, 22 listopada 2012

270km wietrznego horroru!


Miało być tak – Wyruszamy z rana z Chile Chico, przekraczamy granicę, jedziemy na południe argentyńską nuuuuuuuuuuuudną pampą ciągnącą się przez setki kilometrów, by po jakiś 4 dniach dotrzeć do przepięknych zakątków południowej Argentyny i Chile.  Miało być, ale nie jest.

Z granicą poszło zaskakująco gładko. Oficer chilijskiej Aduana-y wraz ze stęplem dał nam nawet swój numer telefonu, bo był żywo zainteresowany kupnem naszych motocykli po zakończeniu podróży :) Nie chciałam go rozczarowywać, więc przemilczałam fakt, iż kończymy podróż w Kolumbii, heh. Po argentyńskiej stronie, też miło i sprawnie. Żadnych zastrzeżeń do motocykli, uff... Do tego wszystkiego długooczekiwana przez nas cena benzyny – 2,5 zł za litr :D

To by było na tyle, jak chodzi o dobre wiadomości.
Jak tylko wyjechaliśmy z miasta Perito Moreno, ostatniego większego miasteczka na trasie „Ruta 40” zaczęło mocno wiać. Na początku nie odczuwaliśmy tego aż tak bardzo , bo wiatr wiał nam w plecy. Grzaliśmy prawie „setką”, aż tu nagle po 40 km nasza asfaltowa droga skręciła w dolinę, w której zaczął się nasz horror. Cholernie mocny wiatr nie wspierał już nas od tyłu, tylko wiał ostrymi podmuchami od boku – to  z lewej to z prawej. Miałam wrażenie jakbym nagle zaczęła grać z żywiołem w jakąś przeklętą grę, w której zwycięstwem miała być moja gleba. Patrzę w lusterka – Rafał dzielnie stawia czoła, zaciskam więc zęby, siadam na skraju siedzenia motocykla, redukuje bieg i na wysokich obrotach staram się kontrolować tor jazdy, co rusz podcinana przez wiatr. Udaje się… przez jakieś 3 km… Nagle wiatr zmienił kierunek i zaczął wiać prosto w twarz, a od czasu do czasu z prawej strony. Jeden podmuch wyrzucił mnie na przeciwległy pas, z którego nie miałam dostatecznie dużo siły, by wrócić na swój. Na szczęście na „Ruta 40” ruch jest znikomy, a nawierzchnia idealnie płaska.  Zatrzymałam się więc i wspólnie zarządziliśmy przerwę przy najbliższych bandach ustawionych wzdłuż jezdni. Bez nich, nie moglibyśmy odejść od motocykli nawet na krok, bo wiatr był tak silny, że je przewracał.  Znaleźliśmy schronienie w wyschniętym korycie rzeki poniżej poziomu jezdni. Też wiało, ale nie tak bardzo. Przesiedzieliśmy tam bite 2,5 godziny, licząc na to, że pod wieczór wiatr zelżeje. Nie zelżał.

W między czasie zrodziła się myśl, że musimy zastanowić się nad ewentualnym planem „B”. Rozłożyliśmy mapę i zaczęliśmy kombinować. „Może zawróćmy już teraz, im dalej na południe, będzie nam trudniej”. „Może tak, ale przecież miał być tygodniowy treking w Tores del Paine…”

W końcu postanowiliśmy dojechać do granicy asfaltu (Ruta 40 jest aktualnie w trakcie wielkiej akcji asfaltowania na całej długości. Są odcinki już oddane do użytku, inne gotowe, ale jeszcze bez znaków i wymalowanych linii, są takie gdzie nawierzchnia jest już utwardzona, ale jeszcze bez asfaltu, są i takie gdzie prace jeszcze w ogóle się nie rozpoczęły) Wg naszych informacji asfalt miał się skończyć na 70 kilometrze, czyli względem naszej pozycji, za jakieś 14 km. Ruszyliśmy. Wciąż bardzo wieje, ale da się w miarę bezpiecznie jechać. Minęliśmy 70 km, asfalt jak był, tak jest i to aż po horyzont(!?) Napieramy więc przed siebie.  Po 90 km, jednak pojawiają się znaki informujące o objeździe i początku drogi bez nawierzchni, ale… wzdłuż szutrowej drogi ciągnie się jeszcze nie oddany do użytku piękny asfalt. Nadjechał za nami samochód, którego kierowca bez chwili zawahania ominął zasypany wjazd na ów odcinek i pojechał „zamkniętą” drogą. Zrobiliśmy więc to samo :) Nie będziemy jechali 20 km/h skoro możemy jechać 60-80 km/h. W ten łatwy sposób uniknęliśmy 50 kilometrów po szutrze.  Grubo po 20 dotarliśmy do mikro miejscowości, w której była stacja benzynowa, hotel ze sklepem spożywczym, hostel z campingiem, którego właścicielem był jeden z dwóch policjantów i koniec, nic więcej. Wioska stworzona tylko dlatego, że jeżdżą nią turyści, czyli wg miejscowych, poruszające się europejskie i amerykańskie bankomaty, z których bez skrupułów można wyciągać kasę. Niestety wiatr tak hulał, że nawet nie myśleliśmy o spaniu na dziko.


Podjechaliśmy więc do hostelu zapytać o ceny. Pokój dla dwojga 100 zł, camping 20 zł z ciepłą wodą i prysznicem. Opcja nr 2 zwyciężyła. Rozstawiliśmy namiot na najbrzydszym i najbardziej niewygodnym podwórzu świata. Po ciepłym prysznicu i obiedzie, w końcu była chwila by usiąść w bezwietrznej kuchni i pochylić się nad mapą, zastanowić się co dalej.

Serce mówiło by jechać na południe, by zobaczyć lodowiec Perrito Moreno, by ujrzeć na własne oczy wierze Tores del Paine, by spełnić marzenie. Rozum za to i rozsądek nakazywały zawrócić, dla bezpieczeństwa. Debatowaliśmy tak dobre dwie godziny, między sobą, z bardziej doświadczonymi od nas, poznanymi na promie do Chile Chico Austryjakami i francuską rodziną podróżującą Land Rowerem z dziećmi! (na marginesie, absolutnie fantastyczny pomysł!)

Rozmawiając z innymi motocyklistami o Ruta 40, wiedzieliśmy, że będzie wiało, bo wszyscy, absolutnie wszyscy podkreślali, że to była największa trudność tej trasy. Myśleliśmy jednak, że wyolbrzymiają nieco swoje opowieści. Nadchodząca noc udowodniła nam jednak, że nie. Wiało tak mocno, że nie byliśmy w stanie spać w namiocie. Pomimo zasuniętych wszystkich suwaków do środka wpadało tyle piachu, że nie dało się wytrzymać. Wzięliśmy więc  karimaty i śpiwory i poszliśmy spać w hostelowej kuchni.

Pomimo elektrycznego piecyka zmarzliśmy niemiłosiernie, co nie wpłynęło zbawiennie na moje leczone z trudem od tygodnia przeziębienie. O poranku wiatr wiał niezmiennie mocno, jeśli nie mocniej. W hotelowym spożywczaku  powiedziano mi, że w nocy prędkość wiatru sięgała 130 km/h!

Podjeliśmy decyzje… zawracamy na północ. Tym razem nie zobaczymy południowego Chile i Argentyny. Marzenia pozostaną marzeniami, przynajmniej niektóre, przynajmniej na razie. 

Z drugiej strony, gdyby wszystkie zaplanowane rzeczy przychodziły, jak do tej pory, z zaskakująca łatwością pewnie byśmy ich nie doceniali tak bardzo. A tak, jesteśmy bardzo szczęśliwi, że przejechaliśmy Carretera Austral, że mieliśmy szansę zobaczyć te wszystkie przepiękne, zapierające dech w piersiach miejsca. Naszej decyzji nie postrzegamy jako porażki. Wręcz przeciwnie, pierwszy raz w trakcie tego wyjazdu, poczuliśmy, że nie jest to realizacja kolejnych punktów programu, ale raczej czerpanie i korzystanie z tego co przynosi nam los. Ameryka Południowa jest tak wielka i tak bogata w miejsca warte zobaczenia, że siedząc tu nawet rok i tak pewnie nie zobaczylibyśmy nawet połowy.

Tym samym można powiedzieć, że zyskaliśmy trzy tygodnie i całkiem sporo pieniędzy, gdyż wejścia do Parków Narodowych na południu są kosmicznie drogie. Wykorzystamy je więc na inne przygody.

Powrót do Perito Moreno był chyba jeszcze większym koszmarem niż podróż na południe, gdyż wiatr wiał nam niemalże całą drogę w twarz i był nieznośnie zimny. Nasze 10-konne silniki, nie mające przeważnie problemu z osiąganiem setki, krztusiły się na trzecim biegu przy 50 km/h. Dodatkowo huk powietrza zagłuszał wszystko, więc biegi zmienialiśmy tylko w oparciu o obrotomierze. Przeciwstawiając się podmuchom jechaliśmy pochyleni, a koncentrowanie się na balansowaniu nazwać można było „terrorem psychicznym”. Mala rekompensata byly biegajace wzdluz drogi lamy (tak jak u nas n´sarny) i uciekajace z pobocza strusie!


Po 135 km w takich warunkach dotarliśmy do miasta niemal zamarznięci. Postanowiliśmy najbliższą noc spędzić w ciepłym hostelowym pokoju. Podjechaliśmy więc do informacji turystycznej, w której miła Pani powiedziała nam, że hostel jest tylko jeden, reszta to hotele. Nie znała cen. Pojechaliśmy się więc dowiedzieć sami. Po drodze, zahaczyliśmy o hotel, by rozeznać się w rynku - 225 zł to delikatnie mówiąc dość wygórowana cena, za standard typowego ośrodka WDW (Wojskowego Domu Wypoczynkowego) który pamiętam z dzieciństwa. Podjechaliśmy więc pod HOSTEL. Niewielki budynek parterowy w kolorze fioletowym. Na drzwiach napis – proszę dzwonić dzwonkami (były dwa). Drzwi otworzyła Pani, która już na pierwszy rzut oka wyglądała na „burdel mamę”. Niepewnym krokiem wchodzimy do środka, było może 5 pokoi, w korytarzu ciemno. Pani prezentuje nam pokój, odbiegający zgoła od turystycznych standardów. Pytamy o cenę – 175 zł za noc. Grzecznie dziękujemy i wychodzimy dość pośpiesznie.

Zrezygnowani nieco i zakłopotani, wracamy do motocykli. Nagle podbiega do nas szczerbaty starszy Pan, proponujący nam swój mini camping po drugiej stronie ulicy. Nieco nieufni wchodzimy na jego podwórko, na środku którego obok domu stoi metalowy bunkier nagrzany w środku, z ładną łazienką i gorącą wodą w kranie. 50 zł za naszą dwójkę! Ach! Jednak znów mamy szczęscie. Pan okazuje się być emerytowanym policjantem, który nota bene potwierdził nasze przypuszczenia dotyczące owego hostelu polecanego przez informację turystyczną!
Raul, w trosce o polepszenie hiszpańskiego Rafała, zagadał nas przez 2,5 godziny (przy kawie, ciastkach i oczywiście mate). Recytował pisane przez siebie wiersze (10-zgłoskowce), opowiadał o życiu, rodzinie i takich tam. „Mini camping” okazał się być (wnosząc po wpisach w zeszycie gości) dość popularnym miejscem, zwłaszcza wśród Żydów, gdyż Raul ma przodków z Libanu, wobec czego mówi po hebrajsku i arabsku. Znaleźliśmy więc ciepłą i spokojną oazę, wiatr wieje nad naszymi głowami, a my nic sobie z tego nie robimy.