poniedziałek, 10 września 2012

o przygotowaniach słów kilka

Wyjazd na prawie 5 miesięcy, to nie są wakacje w apartamencie czy w hotelu, do którego dojeżdżamy autobusem z walizką na kółkach. Trzeba się więc odpowiednio przygotować.
Na początku stworzyliśmy listę rzeczy do zrobienia, która jak się okazuje z biegiem czasu zamiast się skracać, wydłuża się. Absolutnym priorytetem było zdobycie wizy do USA dla Rafała. Sporo ryzykowaliśmy kupując bilety z przesiadką w New York, wiedząc, że tylko ja mam wizę. Jednak różnica w cenie ponad 200 $ na bilecie z innych "państw przesiadkowych" to na tyle duża kwota, że nie zastanawialiśmy się długo. Kto nie ryzykuje ten nie ma! :) Wiza już w paszporcie!!!

Kolejna sprawa - prawo jazdy. Nasz pomysł przemierzenia Ameryki na motocyklach - najwygodniejszy i dający największą swobodę środek transportu, wiąże się niestety z obowiązkiem posiadania pewnych uprawnień. Tu też oszczędzaliśmy, choć wszystko wskazuje na to, że wyjdzie nam to bokiem. Dziś skończyliśmy wreszcie kurs - po prawie 3 miesiącach, a nie 2 tygodniach, jak zapewniali na ulotce :/ Teraz pozostaje zapisać się na egzamin i go zdać. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to... i tak zapewne przed wylotem nie uda nam się odebrać praw jazdy z urzędu!
Przygodę w Buenos Aires z dużym prawdopodobieństwem zaczniemy więc od egzaminu na prawo jazdy.
Na szczęście mają oni podobno dość luźne podejście do tematu. Egzamin zdaje się na własnym motocyklu, nie jest wymagany kurs, no i kosztuje jakieś grosze. Rafał co prawda nie zna hiszpańskiego, ale trzym kciuki, że dzielnie stawi czoła teorii ruchu drogowego w języku espańol :)

Przygodą okazuję się też zdobycie motocykla. O ile w Buenos Aires kupić można prawie każdy model, w dowolnym stanie, z importu, krajowej produkcji lub od innych podróżników, to przyjezdnemu prawo argentyńskie zabrania przez rok opuszczania kraju na zdobytej maszynie. Propozycje są różne: w grę wchodzą łapówki, przerobienie w Photoshop'ie dat dokumentów, wyjechanie z Argentyńczykiem i przesiadka w "strefie międzygranicznej" (która może mieć kilkadziesiąt km!), znalezienie przejścia granicznego bez komputerów, trafienie na celnika twierdzącego, że "motocykl, to nie pojazd" lub po prostu przejechanie 20 godzin w autobusie do Chile, gdzie nikt nie robi problemów, a zameldować można się nawet w komisie, skąd chcemy kupić motocykl - ot przygoda sama w sobie!