środa, 14 listopada 2012

Czarna dziura - Valdivia

W międzyczasie pojawila się krótka notka o naszej przeprawie na wyspę Chiloe, jednak nie możemy pominąć milczeniem dnia spędzonego nad jeziorem w miejscowości Lifen i czterech dni w Valdivii.
Nad jezioro nie planowaliśmy jechać. W piątek wieczorem dostaliśmy jednak zaproszenie do domku letniskowego. Postanowiliśmy wykorzystać to, co oferuje nam los. Nie mogło być lepiej... Na miejsce dojechaliśmy grubo po 20:00, co było dość stresujące, bo jazda motocyklem po zmroku nie należy do przyjemności, zwłaszcza poza miastem po nieoświetlonych drogach. Kiedy w końcu udało nam się znaleźć dom Mauricio, spotkaliśmy w nim kilkanaście innych osób z całego świata. Po wspólnym pysznym obiedzie, z pełnymi brzuchami, siedzieliśmy do późnej nocy gadając i wymieniając doświadczenia z innymi podróżującymi po Ameryce Południowej.
Nazajutrz większość poszła się wspinać. My, z braku formy i sprzętu, odpuściliśmy, choć po raz kolejny wróciły postanowienia, że jak będziemy znowu w Polsce, to trzebaby na panel pochodzić i odświeżyć nieco dawne umiejętności.
Alternatywą okazała się przejażdżka na pobliskie termy. Jak nam M.  wytłumaczył, jak wygląda droga dojazdowa, a właściwie jej brak, Marta poddała się walkowerem. Ustaliliśmy, że pojadzie jako pasażer na Suzuki DR 600 z Mauricio, a Rafał po raz pierwszy spróbuje dzikiego offroadu na YBRce! Droga rzeczywiscie okazala sie byc wyzwaniem... z kamieniami wielkosci pilek, strumieniami, stromymi wzniesieniami i oczywiście dziurami. Mauricio zaliczył nawet glebę na kilkumetrowym skalnym podjeździe. O dziwo Rafał na swoim małym motorku dzielnie pokonał wszystkie wertepy, a motocykl po godzinie był tylko brudny :)
Termy rzeczywiście warte były trudnej trasy. Wygrzaliśmy się porządnie, a że po znajomości, to za darmo. Pozostał więc tylko powrót do Llifen, tak w ramach powtórki nowonabytych umiejętności jazdy w górach. Test zakończył się z Marta i Rafałem na 1 małej YBRce. Ekonomia wygrała nad mocą, bo Mauricio musiał na oparach dojechać do stacji benzynowej, pomagając sobie wyłączaniem silnika na zjazdach.
W niedzielę wieczorem dotarliśmy do domu Robina w Valdivii. Ahh wreszcie ciepły prysznic!
Jeszcze tego samego dnia poszliśmy nad rzekę pooglądać leżące na deptaku i pobliskich jezdniach...lwy morskie!
Tak tak, właśnie lwy morskie! Też nie wierzyliśmy, hehe
Są to wielkie, zwaliste, z pozoru nieporadne i niezdarne, bardzo leniwe zwierzęta. Na noc więc, by nie spać i nie marznąć w wodzie, wychodzą na ląd. Zadomowiły się do tego stopnia, że na bulwarach umieszczono tablice informacyjne - nakazujące spacerującym omijanie ich i zakazujące zaczepiania! Na własne oczy widzieliśmy jak wielkie cielsko rzuciło się w stronę biegnącego wzdłuż rzeki chłopaka, który najwyraźniej omijał lwy morskie zbyt wąskim łukiem.
Poruszają się całkiem zwinnie jak na swoje gabaryty :)
Planowaliśmy spędzić w Valdivii 2 noce, wyjechać we wtorek z samego rana. Jednak atmosfera panująca w mieście, w domu Robina i wreszcie  wśród społeczności CS i przyjezdnych, sprawiła, że zasiedzieliśmy się aż do czwartku!
Nic więc dziwnego, że Jorge, który zapraszał nas do siebie na imprezę planowaną na środę, parsknął śmiechem, gdy zobaczył nas w progu swojego domu. Zapewnialiśmy go bowiem, że z pewnością tego dnia będziemy już w okolicach Puerto Varas.
Jak się później okazało nie byliśmy jedynymi, którzy z dnia na dzień przedłużali swój pobyt w Valdivii. Dwaj niezależni rowerzyści także nie mogli się zebrać, by na nowo ruszyć w drogę, a na imprezie był i Brazylijczyk który przyjechał do Valdivii na jeden dzień i siedzi już...8 lat. "Valdivia jest jak czarna dziura", powiedział, wciąga i nie chce wypuścić nikogo, kto przyjechał :)
Hehe, trochę przerażeni myślą, że już tu miałaby się zakończyć nasza podróż, pomimo ulewy, w czwartek wyjechaliśmy z miasta, zaliczając tym samym pierwszy dzień podróży w deszczu po szutrach. 
Kolejne dni upłynęły nam na dość sprawnym przemieszczaniu się na południe. Po drodze "zaliczyliśmy" jeszcze jeden wulkan-Osorno, ale nie będziemy Was tym zanudzać... ;)
Wyspa Chiloe okazała się nie być wybitnie atrakcyjną. Poza wieczorem spędzonym nad oceanem ze spektakularnym zachodem słońca nie było się zbytnio czym zachwycać. Dodatkowo pracownicy biur sprzedaży Naviera Austral, jedynego przewoźnika na trasie Quellon - Chaiten, nie należą do najbardziej kompetentnych...
Gdy byliśmy w Castro, gdzie odebraliśmy już wszystkie ostateczne dokumenty naszych motocykli, dzięki którym możemy wyjechać z Chile, w biurze poinformowano nas, że najbliższy prom odpływa w czwartek. Zarezerwowaliśmy więc miejsca i ruszyliśmy na południe by następnego dnia kupić bilety i przenocować w mieście portowym.
Gdy dojechaliśmy, okazało się, że "w czwartek o 2 nad ranem" znaczy wg Pań noc z czwartku na piątek! Oznaczało to dla nas dodatkowy dzień czekania... Rozłożyliśmy mapę i przedyskutowalismy ewentualny powrót przez północ wyspy. Nie opłacało się - ani czasowo, ani finansowo. Znaleźliśmy więc tani camping nad zatoką. Zbiliśmy 1/4 ceny, za co śmiertelnie obraziła się na nas żona właściciela, bardzo miłego straszego Pana który wyszedł ze słusznego założenia, że lepiej zarobić coś niż nic. Miejsce naprawdę godne polecenia, czysto, miło, ciepła woda w łazience i do morza 15 metrów - camping Neptuno w Parque Muncipal, Quellon.
Pisząc tego posta siedzimy w portowym parku z wifi sącząc piwo po kryjomu przed... miejscowymi żulami, którzy, jak poinformowała nas Pani w sklepie w którym nabyliśmy złoty trunek, gdy zobaczą, co pijemy, żyć nie dadzą póki ich nie poczęstujemy...
Tak nam leniwie płyną ostatnie godziny przed powrotem na kontynent. Ahoj!

2 komentarze:

Michał pisze...

Dzieki za kolejna porcje wiesci. Napiszczie jakie tam temperatury teraz - da sie wytrzymac? Co do czarnej dziury, to wlasnie wjezdzacie w miejsce ktore dla nas jest biala plama, wiec jestem ciekaw Waszych kolejnych relacji.
Super ze CS dziala tak dobrze u Was!
M.

Daro pisze...

Żona właściciela niech się nie obraża tylko się cieszy, że nie wpadł wandererer ze słynnym podróżnikiem i kosztoprzewalaczem Ruciem na czele ;) Pozdrówka ;)