czwartek, 11 października 2012

Zakaz opuszczania domu przez 48h...

Przez nasze motocyklowe zachcianki, 10zł i kontakt z policją, przez 48h nie możemy opuszczać naszego lokum w Buenos Aires. Wszystko powinno być OK, ale po kolei:

Wylądowaliśmy w Argentynie po nocnym locie. Nareszcie. Nawet turbulencje i gęsta mgła podczas lądowania zapowiadały przygodę (np. steward wpadł na Martę jak mocniej zatrzęsło itp). W kolejce do kontroli paszportowej niespodzianka - opłata $180!!! Co jest? Nikt nam nie powiedział! Patrzymy, czytamy, dziwimy się - okazuje się, że dotyczy ona Amerykanów i paru innych nacji. Polacos są w porządku, więc z uśmiechem na ustach ustawiamy się do znacznie mniejszej, bezpłatnej kolejki. Witamy w Argentynie!

Już przy wychodzeniu z lotniska, świadomi sytuacji dolara, postanawiamy zapatrzyć się oddziale krajowego banku w minimalną ilość potrzebnych pesos. Rząd Christiny Fernandez de Kirchner zapewnił bowiem narodowi w 2012 r. zakaz wymieniania lokalnej waluty na dolary. Na efekty zmiany nie trzeba było długo czekać - źródłem twardej waluty dla mieszkańców stali się przyjezdni. Ładnie i szkolnie mówiąc popyt przewyższył podaż i na czarnym rynku dolary zyskały na wartości. "Nie wymieniajcie pieniędzy tutaj. Zróbcie to w centrum, na ulicy" - zagadał nas jeszcze mijany Argentyńczyk, gdy wpatrywaliśmy się w tablicę bankowych kursów i wzory pesos. W tym wypadku plotki miały rację - pieniądze na nasz pobyt załatwiliśmy w mrocznie wyglądającym kantorze-mieszkaniu, w obstawie 2 amgios, ściągniętych do środka przez młodą pania krzyczącą "cambio" na ulicy. Zyskaliśmy 25%.

Poza tym musimy zdementować pozostałe zasłyszane  plotki. Działają polskie telefony i akceptowane są karty płatnicze. A przy takim, jaki jest, kursie wymiany kraj staje się dla nas, Gringos, Polacos, relatywnie tani. Pierwsza kontrola ceny benzyny: 3,15 zł ;)

Powoli poznajemy Argentyńskie zwyczje kulinarne - dużo mięsa - czyli będzie super. Nawet BigMAC ma 3 kotlety. Na obiad wielki stek.

Rano wyruszyliśmy do Autodromo, celem załatwienia ważnego dla nas prawa jazdy na motocykle. Plany mamy ambitne, ale dokument musi być. Jakoś nie chcemy ryzykować i "fotoszopować" samochodowego, jakieś powinniśmy jednak mieć, bo będą nas czekały i konrole i granice, a mogą zdarzyć się też stłuczki i inne przygody. Plany są. Wiemy, że turistos mogą. Wiemy gdzie. Zagadujemy w rejestracji, Senora, bierze nasze dokumenty, gdzieś pobiegła. W końcu okazuje się, że możemy, ale potrzebujemy zaświadczenia o zameldowaniu. Pytamy innej osoby - to samo. Wcisną nas w kolejkę, jak załatwimy papier. Znajdujemy w końcu "na głupiego turystę" mówiącego po anglielsku pracownika dyrekcji - potwierdza - bez zameldowania  nię będzie prawa jazdy. Było blisko, ale jeszcze nie tym razem.

Próbujemy i pytamy w polskiej ambasadzie, bo zameldowanie się brzmi dla nas poważnie. Nie mieli z takimi przypadkami (bez praw jazdy) jak my do czynienia, życzą powodzenia i pewności siebie w kontaktach z miejscową policją, radzą by za dużo im nie mówić jeśli nie pytają. W końcu dzwonimy do goszczącego nas, świeżo poznanego Argentyńczyka o polskich korzeniach. "Pewnie. Nie ma sprawy. Tylko nie moge pójść z wami, bo jestem w pracy..." słyszymy od Maxa. Udaliśmy się więc na komisariat. "Certificado de Domicilio?" - kierowani jesteśmy od razu gdzie trzeba. Płacimy 20 peso (czyli tytułowe 10zł, swoją drogą przyjęte przez policję bez problemu, co podbudowało nasze zaufanie do "podziemnych" kantorów) spisywane są nasze paszporty i tu niespodzianka - certyfikaty przyniesie nam pod wskazany adres policjant. Po zweryfikowaniu, czy mieszkamy tam, gdzie podaliśmy podpisze i wręczy nam potrzebne dokumenty. Może przyjść w ciągu 48 godzin. "O której godzinie możemy się go spodziewać?" - pytamy - "o każdej w ciągu 48 godzin" odpowiada stanowczo policjantka. Świadomi naszego potencjalnego losu przez kolejne 2 dni robimy jeszcze zakupy.

Kontrola na forach internetowych potwierdza - trzeba być, ale z reguły przychodzą szybko, następnego dnia przed południem. Mamy więc areszt domowy i oczekiwanie na własne żądanie. Tak więc od 17:00 wymknęliśmy się tylko na godzinny spacer po centrum, zostawiając ksera paszportów i nr telefonu portierowi. Czeka nas oczekiwanie na dzwonek i nauka pytań do egzaminu po hiszpańsku. Ale jak się uda - to będzie fajnie - a my uzupełnimy dział informacji praktycznych.

7 komentarzy:

natka pisze...

Jej, a to brzmiało tak strasznie kiedy usłyszałam o "areszcie domowym"! Myślałam że za te transakcje na czarnym rynku ktoś się na was uwziął. Ale mimo tych 48 godzin w domu wszystko wygląda coraz bardziej kolorowo i te prawko już coraz bardziej rzeczywiste. Powodzenia misiaki!

Anonimowy pisze...

Ja prawie zawału dostałam...nie róbcie takich niespodzianek,bo już miałam przed oczami wizje- żona Gryszka przynosi mężowi Gryszce stek argentyński do aresztu... ;) wygląda na to że jest supet!!!!
:*** Fi

małgo pisze...

Też już myślałam że prison break trzeba brdzie urządzać.
gdyby u nas wszystko tak szybko się załatwiało jak tam meldunek... I jeszcze z dostawą do domu;)

Daro pisze...

Elegancja, twardym trzeba być :) ps. Ładnie napisane :)

Anonimowy pisze...

panie, kurna, a mysmy sie nigdzie nie meldowali w argentynie :) // moniuch

Anonimowy pisze...

Przygody jak z filmu :)))) AŻ MNIE SKRĘCA Z ZAZDROŚCI!!! :D
mart. M.

Anonimowy pisze...

Czołem gałgany, oj, umiecie podkręcić napięcie.Czytam z przyjemnością.ciotka M.