piątek, 26 października 2012

Mamy je! cz. 2

Wszystko przebiegało pomyślnie i w poniedziałek, czyli 5 dni od zakupu, odebraliśmy Homologacion, dokument, bez którego nie bylibyśmy w stanie zarejestrować ostatecznie motocykli. Założyliśmy optymistycznie, że wtorek przeznaczymy na formalności, skompletowanie potrzebnych do wyjazdu dodatków, odebranie (z gotowymi dokumentami) maszyn z salonu (najlpiej w porze najmniejszego ruchu, aby spokojnie doskonalić (czyt. nauczyć się prawie od zera) technikę jazdy.

A wyszło jak zwykle, czyli w pośpiechu ;)

Celem otrzymania tablic udaliśmy się z samego rana do Registro Civil. Po drodze zaplanowaliśmy przystanek w bankomacie, bo rejestracja, jak to rejestracja - kosztuje. I tu niespodzianka! Założyliśmy sobie przed wyjazdem konta w takim banku, co to nie pobiera prowizji od wypłat na całym świecie. Jakoś tak wyszło, że do końca miesiąca zaplanowaliśmy korzystanie z konta Marty. A w bankomacie komunikat: "karta zablokowana" (tłum. autora). Próbujemy jeszcze raz, PIN sprawdzamy, dalej nic. Idziemy do innego bankomatu - też zablokowana. Gotówki wystarczy nam tylko na jedną rejestrację. Bojąc się najgorszego, logujemy się do banku poprzez pierwsze lepsze wifi - uff - pieniądze są, tylko karta "się zablokowała". OK, przelewu na ulicy nie będziemy robić, zarejetrujemy jden, wrócimy do domu, wyjaśnimy sprawę i zarejestrujemy drugi. W urzędzie promocja - brak kolejek, Marta dostaje tablice (2, bo w Chile motocykle mają też rejestrację z przodu) w 10 min. Jako dygresję dementujemy plotkę, że od otrzymania nr RUT należy odczekać 10 dni na "cośtam wprowadzenie do bazy" i dopiero wtedy można cokolwiek w tym kraju zarejestrować. Nam bez problemu udało się to 5. dnia.

Szybko do domu - telefonujemy przez Skype'a do banku - a tak sobie zablokowali kartę, bo ktoś wypłacał pieniądze na drugim końcu świata. Niby dzwonili, ale to chyba oczywiste, że w najdroższej strefie roamingu telefonu od nieznajomych się nie odbiera... odblokowali kartę w minutę. Wracamy po 30 minutach do Registro, a tam nowość: kopia mojej faktury jest dla nich nieczytelna. Musimy zrobić nową kopię oryginału, ale faktura to ważna rzecz i xero musi potwierdzić notariusz!!! Orientacynie pytamy o cenę "usługi" - idzie w tysiącach peso (czyli kilkanaście/-dziesiąt zł), więc zapada decyzja, żeby pędzić do salonu, niech nam zrobią nową. Salon na przedmieściach, na zegarku 12, a urzędy czynne do 14, czyli będzie gorąco.

Okazało się, że inny oddział Registro Civil jest niedaleko dealera, więc z poprawioną fakturą i pewnością siebie (oraz GPSem w ręku) znajdujemy urząd - i tu zobaczyliśmy kolejkę. Bierzemy numerek - 17 osób przed nami, 45 minut do zamknięcia, 2 stanowiska... no nic, jakby co nie damy się wyprosić, turysta, też człowiek. Niespodziewanie dostajemy od wychodzącego już z tablicami Amigo "zapasowy" nr i będziemy obsługiwani za 2 osoby! Oficjalnie dziękujemy, a właściciel karteczki się ulatnia. Tym sposobem o 13:45 mamy drugi komplet tablic. 

Po drodze wizyta w EASY, czyli takiej chilijskiej Castoramie. Dokupujemy gumki do plecaków (na oko, bo oczywiście doświadczenie w pakowaniu motocykli mamy zerowe), zabezpieczenia, taśmę do wszystkiego. Wpadamy do Yamahy. Czekają nas: odebranie kluczyków, trochę informacji o początkowym okresie użytkowania, szybkie sprawdzenie, czy wszystko gra, wypisanie kart gwarancyjnych, zdjęcie :) Podekscytowani wsiadamy na motocykle, wszystko super, tylko maszyna Marty zaraz gaśnie... no tak, nie ma benzyny! Rodrigo (dealer) leci na zaplecze, przybiega z karnistrem, coś tam dolewa - jest OK. Możemy jechać!!!

Tylko czasowo nie jest fajnie, bo zrobiła się 17:00, Municipialidad, czyli kolejny obowiązkowy urząd zamykają o 17:30, a po drodze musimy jeszcze wykupić OC. Mieliśmy już obczajone strony i ceny (ale nie mogliśmy nic wykupić przed rejestracją), ale cośtam gdzieś kiedyś ktoś napisał, że ubezpiecznie sprzedają też w urzędzie. Więc jedziemy. Jedna za drugim. Biegi czasem nie wchodzą, czasem trzeba mocniej docisąć... ale przez pierwsze kilkadziesiąt kilometrów ma tak prawo być, bo silniki muszą się "dotrzeć". Po drodze odkrywamy pierwsze trudności motocyklowe - to już nie rowery, więc jak jest objazd, to nie przejedziemy chodnikiem, tylko ładnie dookoła z samochodami - docieramy na miejsce o 17:15. Ubezpieczenia są, nie są droższe, więc je kupujemy i odbieramy ostatecznie potrzebne papiery. Możemy jeździć po Chile! Na ostateczną wersję Padron'u, czyli takiego dowodu rejestracyjnego, pozwalającego wyjechać za granicę musimy poczekać minimum 2 tygodnie, ale o tym wiedzieliśmy i było to w planach.

Wyjeżdzamy zadowoleni na ulice Santiago, a przed nami: godziny szczytu! Gorzej być nie mogło, ale dzielnie przejechaliśmy 20 km w 1,5h, docierając równo o 19 do zamykanych o 19 sklepów z częściami motocyklowymi. Na szczęście nasze "wanderkufry" z promocji czekały odłożone, a ochraniaczy na kolana dla Marty też nikt nie kupił. Odbieramy co nasze, a bagażniki montujemy już na chodniku, wkręcając nakrętki palcami. 

W porze zachodu Słońca docieramy "pod dom". Nie mamy 100% pewności, czy jesteśmy w pełni gotowi. Jesteśmy jednak szczęsliwi, że w końcu możemy opuścić wielkie miasta i zając się tym, czym chcieliśmy!!!

2 komentarze:

młody lekarz pisze...

Końcówka artykułu i w ogóle cała narracja bardzo ciekawe i pisane z pasją! Fajnie się czyta to wszystko co przed wami wydaje się być niesamowite - długiej i ciekawej drogi!

Pelikanochomik pisze...

Szaleństwo! Macie łeb na karku że się tak z tym wszystkim szybko wyrobiliście. O której wstaliście następnego dnia by dosiąść maszyn?? :)))
Pozdr!
M.