Jeszcze w La Paz,
kalkulując posiadane środki i czas do końca podróży, postanowiliśmy odpuścić
Peru i przedostać się możliwie szybko do Ekwadoru. „Odpuścić”, to może trochę
za dużo powiedziane, bo oczywiście teleportować się nie możemy. Zadecydowaliśmy
jednak jechać najszybszą drogą, zobaczyć najwyżej to, co będzie przy okazji. Wrócimy
„innym razem”. Wszystkie najlepsze atrakcje tego kraju są w górach, gdzie
aktualnie panuje pora deszczowa. „Szlak Inków” w lutym jest zamykany, a na
użytkowników dróg czekają osuwiska, wezbrane rzeki, mgły i zimno. A nad
Pacyfikiem sucho, ciepło i pewnie.
Przekraczając
granicę boliwijsko – peruwiańską mieliśmy więc perspektywę 3000-kilometrowego
maratonu. Sforsowaliśmy go w ciągu 8 dni jazdy, wśród których znalazł się też
rekordowy (513 km, 9,5h jazdy). Kilometry uciekały w takim tempie, że Rafała
licznik aż się popsuł z wrażenia. Udało się go naprawić dopiero za 3 podejściem
(przy pomocy kombinerek i podłogi ;) i teraz motocykl ma 500 km mniej
przebiegu.
Ciążyły jeszcze
nad nami opowieści: jeżeli „ktoś znał kogoś, komu zrobiono coś” w Ameryce
Południowej, to w 90% było to w Peru… kradzieże, fałszywi policjanci, nocne napady,
wypadki… Udało nam się jednak nie zwariować.
Panamericana – przebiegająca
wzdłuż linii brzegowej – ładna widokowo i w przeważnie umiarkowanie ruchliwa
(75% to TIRy i autobusy). W przeciwieństwie do Argentyny stacje benzynowe nie
były co xxx-km, więc jechaliśmy spokojni (a poruszając się ok. 100 km/h nasze
spalanie zaczęło zbliżać się do 3l/100). Policji było dużo, ale na szczęście
zatrzymywali zwykle samochody przed i za nami, więc poza jedyną kontrolą przed
Arequipa nie musieliśmy opowiadać bajek o ubezpieczeniu, którego nie mieliśmy.
Największym
wrażeniem był chyba przejazdy przez pustynie: samotna droga i pełno piachu,
brakowało tylko wielbłądów (lam też nie było).
Limę
przejechaliśmy obwodnicą i po autostradzie (z tej okazji zatankowaliśmy nawet benzynę
98-oktanową). Pomimo jednego przypadkowego zjazdu do miasta i konieczności
omijania jadących 40 km/h „królów lewego pasa” wyszło bezproblemowo i poniżej
godziny. Mieliśmy też pewny camping na „ekologicznej farmie” za miastem. Nic
złego o miejscu powiedzieć nie możemy, nawet jeść dali, ale zgromadzenie 30
gringo udających hindusów na pustyni w środku Peru brzmi co najmniej dziwnie,
nawet jak się to nazywa „wolontariatem”.
Największym
zaskoczeniem okazało się miasto Trujillo, zwane też „kolebką wolności Peru”.
Goszczący nas Fernando był nauczycielem angielskiego i hiszpańskiego, ale
chwilowo zajmował się prowadzeniem baru obok swojego mieszkania (właściwie to w
tym samym budynku). Pobyt w mieście szybko przedłużyliśmy więc do 2 nocy. A
rano niespodzianka, czyli coroczny Festival de la Marinera. Były parady, tańce,
ładne stroje i bonus od losu w postaci wstępu do loży na balkonie urzędu
miasta.
Nasz pobyt w Peru
postanowiliśmy zakończyć w Mancora, mieście surferów, gdzie woda w oceanie jest
dużo cieplejsza, a fale są zawsze, nawet jak nie ma wiatru (a wywołują je
mieszające się w okolicy prądy oceaniczne). Nie dojechaliśmy jednak bez
problemów. Wille i hotele potrzebują wody do podlewania trawników i napełniania
basenów, a dookoła pustynia. Właściciele płacą więc łapówki, a w wioskach obok
brakuje wody pitnej nawet do gotowania. Z tej okazji spotkaliśmy się z blokadą
drogowa, płonące opony i nastawienie a’la rolnicy w Polsce kilkanaście lat
temu. Nastroje nie były pokojowe, więc postanowiliśmy poszukać objazdu, którym
okazała się… plaża. Najgorzej było dostać się do twardego piachu przy samej
wodzie, nie obyło się bez zakopywania i smrodu palonego sprzęgła. Na szczęście
drogę wyjazdową pomógł nam znaleźć jadący na quad’dzie Irlandczyk, który
zamieszkał sobie nad oceanem.
Co do samej
jazdy, to w Peru jak do tej pory kierowcy zachowują się najbardziej
niebezpiecznie. Po przejechaniu kraju możemy szczęśliwie stwierdzić, że na
szczęście nic nam się nie stało. Wyprzedzanie na 3., było normalne, a jak
jadący szybciej autobus nie miał miejsca, to tylko głośno trąbił, mijając nas o
centymetry. Plagą Peru są też mototaxi, czyli przerobione na trójkołowce
motocykle. Przerabiane są niestety po kosztach, więc często na lusterka i
kierunkowskazy już nie wystarcza. Czyli: trzeba uważać.
Pozytywnie
zaskoczyli nas natomiast ludzie. Nie było to to samo, co w Argentynie, ale i
tak dużo lepiej, niż w Boliwii. Znowu byliśmy bezinteresownie zagadywani, a
nawiązanie kontaktu nie wymagało sforsowania niewidocznej bariery. Może tego
nie zauważyliśmy, ale nikt nie próbował nas oszukać na reszcie itp. No i
kuchnia! Codziennie coś nowego. Wygrało ceviche, czyli potrawa na kształt
sałatki rybnej, surowej, ale mięso ścina się pod wpływem dużej ilości soku z
cytryny: tanie, powszechne, i przez cały dzień.
W sumie więc Peru
nam się podobało. Może to zaleta faktu, że byliśmy w mniej ogólnoświatowo-turystycznych
miejscach? A może w ogóle jest fajnie? A może mieliśmy szczęście? Tak czy siak
potwierdzamy i kiedyś wrócimy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz