poniedziałek, 11 lutego 2013

O trzęsieniu ziemi, końcu Ekwadoru i początku Kolumbii

Musimy trochę zamieszać kolejność wydarzeń, ale tak wyszło, że relacja z Ekwadoru jeszcze nie powstała, a ostatnio dzieje się u nas dużo ciekawych rzeczy.

Z Quito wyjechaliśmy prawie bez problemów. Prawie, bo pomimo bardzo dobrej sieci obwodnic i autostrad wjechaliśmy też na wątpliwej jakości wylotówkę, gdzie podczas tzw. "dynamicznej jazdy miejskiej" dałem się złapać wielkiej dziurze. Nie wiem, jak wielkiej, bo zasłonił ją jadący przede mną samochód, więc poza porządnym trzepnięciem nic więcej nie doświadczyłem. Jadąca z tyłu Marta również nie zdążyła nic zrobić, ale twierdzi, że dziura była "głęboka na pół koła". Szczęście w nieszczęsciu - na 4 możliwe poszła tylko 1 dętka (a większych zapasów nie mieliśmy), więc z 30-minutowym opóźnieniem wyjechaliśmy w końcu z miasta.


Naszym celem było przygraniczne miesto Tulcan, gdzie mieliśmy się zatrzymać u Luisa. Dla nas idealnie, bo granicę będziemy mogli przekroczyć "na świeżo", zwłaszcza, że kolumbisjki, 80-kilometrowy odcinek Ipiales-Pasto nie uchodzi za do końca bezpieczny (bez podawania szczegółów).

240km do Tulcan pokonaliśmy już bez problemów, porządną drogą, za którą w przeciwieństwie do innych w Ekwadorze, motocykle też muszą płacić (5 bramek po $0,20). Zjechaliśmy poniżej 2'000 m, więc było znośnie i ciepło, ale samo miasto i granica są położone powyżej 3'000m, więc długo się nie wygrzewaliśmy. Dodatkowo - jak każego dnia w Ekwadorze - ostatnie 30 minut jechaliśmy w deszczu, żeby zmoknąć i zmarznać dla zasady.

Tulcan, poza byciem miastem granicznym, słynie też z... cmentarza. Popołudnie i wieczór postanowiliśmy jednak przeznaczyć na polsko-ekwadorską integrację. W sumie nie wiemy, czy to wada, czy zaleta, ale z powodu codziennego deszczu kraj ten poznaliśmy z zupełnie innej strony, niż planowaliśmy, a mimo to i tak bardzo się nam podobał.

Rano: dalej leje, a w pokoju 11 stopni... Około 9. zaczeliśmy śniadanie, jemy rozmawiamy o mniej i bardziej ciekawych rzeczach. Nagle Luis zaczął patrzeć się ślepo przez okno. "Czujecie?" - spytał. Poczuliśmy. To co działo się z podłogą w salonie można było porównać do bycia na łódce. Kołysało trochę tu, trochę tam, ale bez tłukących się w filomym stylu szklanek. Nasz gospodarz szybko uspokoił nas, że takie wstrząsy są w tej okolicy normalne (dlatego też nawet porządne domy mają pęknięcia na szybach i murach) i są na tyle słabe, że nie musimy nigdzie uciekać. Wszystko trwało około minuty, a w epicentrum oddalonym o około 60km wstrząsy oszacowano na 6,9 st.


Jako, że prognozy pogody nie zapowiadały poprawy, stwierdziliśmy, że cmentarz musimy zobaczyć mimo wszystko. Rzeczywiście, mając w myślach słowo cementerio trudno sobie wyobrazić to, co zrobiono w Tulcan. Zielono, żywopłoty powycinane w kształty jak z filmu "Edward nożycoręki". W dodatku ilość "wolnych miejsc" zaplanowano chyba na kilkadziesiąt lat do przodu.





Przed wyjazdem kupiliśmy sobie jeszcze pamiątki, czyli chamsko wodoodporne stylowe poncza, i ruszyliśmy do Kolumbii. 

Za pierwszym razem granicę przejechaliśmy trochę jak w Schengen - bez zatrzymywania. Jak już po kilkuset metrach "wszystko trochę się zmieniło", to postanowiliśmy jednak zawrócić do pierwszego "oficjalnie wyglądającego budynku". Wchodzimy z dokumentami, ale okazało się, że to już Kolumbia. Jak chcemy "zalegalizować" nasz wyjazd z Ekwadoru, to nie tu, tylko kilkaset metrów wcześniej. Niezatrzymywani przez nikogo wróciliśmy więc z powrotem. 

Ostatecznie granica okazała się bezproblemowa, na zasadzie "dla chętnych". Niczego nie sugerujemy, ale jakby ktoś nie chciał być gdzieś zarejestrowanym, to możliwości są duże...

Droga Ipiales - Pasto: przepiękna. Góry, sperpentyny, głębokie wąwozy i kilkudziesięciometrowe wodospady. Dzięki nowym ponczom byliśmy wodooporni i z daleka nawet podobni do miejscowych. 

15km przed Pasto niespodzianka - znowu guma i znowu w tym samym kolej - zapaliło się świateło, że może "dziura - morderca" zrobiła jakieś większe szkody, ale z powodu deszczu i zbliżającego się zmroku ekspresowo załatwiliśmy sprawę i już po ciemku dojechaliśmy do Pasto. 

Rano przed wyjazdem wybraliśmy się jeszcze po ubezpieczenie. Nie jest ono wymagane na granicy, ale jest wymagane na kolumbijskich drogach, a jako, że kontrole policyjne są podobno częste, to nie będziemy ryzykować. W niedzielny poranek uratowało nas to samo, co w Polsce, czyli centrum handlowe. Pogodzinie 10 mieliśmy już dokumenty i ruszyliśmy w stronę Popayan.

Za miastem dotankowaliśmy benzynę, która w Kolumbii jest prawie 2x droższa, niż w Ekwadorze, ale w przygranicznej prowincji cena jest jeszcze "po środku". Po kilku kilometrach pierwsza kontrola: skończyło się na luźnej rozmowie skąd, dokąd i na czym, ale w połowie trasy zatrzymano nas na kolejnej bramce i tam policjanci interesowali się już każdym papierkiem, w tym ubezpieczeniem.

Droga w swym przebiegu zjechała do tropikalnego poziomu 600 m. Wróciły więc palmy i ciepłe powietrze. Radość popsuła nam... guma. 3x w tym samym kole! Na szczęscie trafiliśmy na promocje: niedzielny flak 20m od otwartego warsztau ;) Po szybkiej kontroli zegarka (znowu dojedziemy "na styk"...) zrzuciliśmy wszystko i rozmontowaliśmy koło. Razem z Amigo-mechanikiem obejrzeliśmy felgę - OK, opona też z zewnątrz w porządku. Znaleźliśmy jednak rozerwaną wewnętrzną warstwę bocznej ściany, dopasowaliśmy to z dętką - zgadza się. Mamy więc przyczynę! Amigo naprawi, ale musimy skoczyć do sklepu po klej. I w tym momencie ucieszyliśmy się, że mamy 2 motocykle. Po 15 minutach rozerwanie było załatane, skasowano nas tyle, co "za piwo" i ruszyliśmy w kierunku Popayan. 

Droga nie była łatwa: znowu wspinaliśmy się do góry, wolniej wspianające się ciężarówki staraliśmy się wyprzedzać, ale modna na serpentynach podwójna ciągła, brak widoczności i dziury bardzo wyczerpywały psychicznie. 4 miesiące temu pewnie wleklibyśmy się na końcu, ale dzisiaj testowaliśmy maksymalnie zdobyte przez cały wyjazd umiejętności dynamicznej jazdy. Wizja nocnej jazdy po dziurawej drodze (a już teraz wiemy, co dziury potrafią zrobić) motywowała nas jednak wystarczająco. Dotarliśmy do miasta idelanie o 18, z parkingu do hostelu wracaliśmy więc już w nocy. Uratował nas znowu supermarket + samochód z "carburgerami". Popayan to dla nas niestety kolejne po Pasto kolumbijskie miasto, które wraz z zachodem Słońca zamiera. 

W dalszym ciągu czekamy więc na odkrycie tej Kolumbii, którą zachwalali nam spotykani wcześniej podróżnicy. Niezaprzeczalnie jest pięknie i czujemy się bezpiecznie, ale w rozmowach z ludźmi panuje jakaś dziwna aurę w rodzaju: "tu jest w porządku, ale tam nie idźcie", "tą drogą możecie jechać, ale tamtą nie  zalecam" itp. Jesteśmy więc trochę zmuszeni do poruszania się po utartych szlakach, co oczywiście nie znaczy, że są one nudne.


Brak komentarzy: