poniedziałek, 4 lutego 2013

EKWADOR

Miało być o Peru, ale jesteśmy pod tak wielkim urokiem Ekwadoru, że ten temat wychodzi na pierwszy plan…

Granice Peru – Ekwador przekraczaliśmy na drodze nr 1A czyli wariancie Panamericany. Po dwudniowym odpoczynku w Mancora, mieliśmy tylko 130 km do granicy. Na spokojnie dojechaliśmy więc w dwie godzinki mijając przepiękne plaże, wyglądające jak te na okładkach najlepszych magazynów reklamowych biur podróży - palmy, biały piach i przepiękna lazurowa woda.


Na dużej granicy był nadspodziewanie mały ruch. Z Peru wyjechaliśmy bardzo szybko. W aduanie peruwiańskiej nie sprawdzali niczego poza świstkiem papieru z aduany wiazdowej.
Stemple do paszportów też dostaliśmy bez problemu, a w sumie to stempel, bo po ekwadorskiej stronie paszport wkłada się do drukarki i informacje o wjeździe są nadrukowywane.
Natomiast kontrola celna znajduje się jakieś 6 kilometrów za kontrolą paszportową . Po drodze mija się miasto, które zdaje się, że jest w strefie bezcłowej…  Można też zatankować benzynę po jakże przyjaznej turystom cenie – 2$ za galon (92 oktany) lub 1,5$ za 84 oktany lub 1$ za diesla. W sumie możnaby też tam bez problemu kupić/sprzedać motocykle.
Okazało się, że w Ekwadorze posiadanie ubezpieczenia OC obowiązuje również motocyklistów. Celnik poinformował nas, że we wspomnianym mieście można kupić OC za 3$ na 30 dni.  Nic nie kręcił, nie chciał „w łapę”, tylko wyjaśnił co i jak – miło.

Po niespełna godzinie byliśmy z powrotem przy okienku, gdzie bez papierkowych problemów (Peruwiańczycy kwestionowali np. nasz dowód rejestracyjny, bo miał ich zdaniem za mało pieczątek i hologramów…) zostaliśmy wpuszczeni do Ekwadoru. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że „duże” granice robią zwykle mniej problemów, niż „małe”. Może dlatego, że jest mniej czasu na czepianie się…

Ekwador w ostatnich latach bardzo ruszył do przodu. Okazuje się, że jak się zmieni prezydenta na właściwego, to i pieniądze na drogi się znajdą i na ochronę środowiska i na rozwój turystyki. Od granicy – autostrada w budowie, czyli prawie jak u nas, ale w porównaniu do poprzednich państw i tak widać różnicę.
Jest pięknie zielono i zaskakująco  czysto. W końcu na poboczach przestaliśmy oglądać zalegające sterty śmieci (i te przypadkowe i celowo wyrzucane wory „domowych” odpadów) jak to miało miejsce w Boliwii i Peru. Ludzie nie pozbywają się też odpadków przez okna w autokarach (choć podobno jeszcze kilka lat temu widniały naklejki na siedzeniach „bądź dobrze wychowany – wyrzuć śmieci przez okno, nie zostawiaj ich w autobusie”). Ale jak już stwierdziliśmy, Ekwador się zmienia.

Pierwszego dnia dotarliśmy do miasta Pasaje. Turystycznie nic specjalnego, ale jak tam dawali jeść!
Rafał za 1,50$ zjadł obiad składający się z bardzo dobrze przyrządzonego mięsa w sosie z ryżem i sałatką, ja natomiast za 0,75$ miejscową kukurydzę (ma wielkie ziarna i jest prawie biała) pieczoną na grillu z serem. Potem wizyta w piekarni i na deser shake, czy jak kto woli po naszemu jogurt za 1,5$ w olbrzymich 0,7L pucharkach.

ODKRYCIE! Pani wymienia owoce z których może nam zrobić napój. Wśród już dobrze poznanych pojawia się nowy owoc: tomate del arbol. Po naszemu „pomidor z drzewa”. Wygląda jak nasze pomidory gruntowe, ale jest dużo twardszy i ma niezjadliwą skórkę. W kolejnych dniach dowiedzieliśmy się, że są dwa rodzaje. Jeden czerwono-pomarańczowy – pierwotnie stworzony przez naturę i drugi – skrzyżowanie w/w z jeżyną. I właśnie z tego drugiego dostaliśmy jogurt! Niebo w gębie! Absolutny hit! Słodkawy, lekko fioletowy, z posmakiem naszego pomidora, ale takiego baaardzo dojrzałego.

Przekleństwem okazało się jednak to, że miejsce do którego trafiliśmy na jogurty pierwszego dnia było bardzo, bardzo dobre. Piąty dzień z rzędu szukamy tego samego smaku. Niestety wszystkie kolejne „Jugos de tomate del arbol” nie dorastają do pięt temu z Pasaje. Prawdopodobnie dlatego, że są robione z wersji nieskrzyżowanej z jeżyną.

Doszliśmy do generalnego wniosku, że Ekwador jest najfajniejszym krajem ze wszystkich do tej pory przez nas odwiedzonych. Łączy w sobie zalety wszystkich poprzednich: widoki są tak piękne jak w Chile, ludzie są tak mili jak w Argentynie, jest tanio jak w Boliwii, jedzenie jest tak dobre jak w Peru, a często nawet lepsze…

Jedyne co nas męczy to deszcz. Powróciliśmy na spore wysokości – 1500 – 3000 m n.p.m. jest więc chłodniej i najczęściej pochmurno. Często jeździmy w chmurach, w których widoczność nie przekracza kilku metrów, jest wilgotno, a jeszcze przed poprzedzającą przełęczą było niebo bez chmurki…


Jednak widoki powalają z nóg. Drugiego dnia pobytu w Ekwadorze, gdy pojechaliśmy najmniejszą i najbardziej krętą drogą która nie istniała na naszej papierowej mapie przeżyliśmy prawdziwą ucztę dla oczu. Najpierw wycieczka przez bananowy las, potem serpentyny i podjazy. Jechaliśmy w chmurach, nad chmurami, przez doliny w słońcu. Gdy do miejscowości docelowej tego dnia zostało nam 40 km, napotkaliśmy niespodziewaną przeszkodę. Droga była kompletnie nieprzejezdna ponieważ instalowano olbrzymią rurę na deszczówkę. Dziura w ziemi kopana przez koparkę miała z 8 metrów głębokości. Ruch całkowicie był wstrzymany. Z jednej strony pionowa ściana skalna z drugiej strony przepaść. Zawracać nie było sensu, więc wdaliśmy się w dyskusję z innymi, w tej samej co my sytuacji. W końcu po dwóch godzinach dziura została zasypana, a ciągłość drogi odtworzona. Była już jednak 18:00. Nie lubimy jeździć po zmroku i nigdy tego nie robimy – nie jest to ani przyjemne, ani bezpieczne – zwłaszcza na szutrowej drodze, na której się znajdowaliśmy.  Znów był spory podjazd, zaczął padać desz, była mgła, albo raczej chmura. Więcej widzieliśmy z wyłączonymi światłami, ale z racji zmroku było to tylko trochę więcej, niż nic. Widoczność na dwa metry. Ale jak po 20 km dotarliśmy do asfaltowej drogi krajowej schodzącej w dół wprost do miasteczka Catamayo, to widok, który zastaliśmy, wynagrodził nam 2 godziny postoju z powodu robót drogowych i deszcz na dopiero co miniętej przełęczy. Zjechaliśmy poniżej poziomu chmur, które były różowo – fioletowe, oświetlane ostatnimi tego dnia promieniami słońca. W dolinie natomiast mieniły się światła miasta. Niesamowicie magicznie. Do tego droga – nówka sztuka betonowa, nie musieliśmy się więc martwić o dziury.

Jest jeszcze jedna rzecz, która nas bardzo cieszy. W Ekwadorze znów prężnie działa CouchSurfing. Spędziliśmy bardzo sympatycznie dwa dni w Cuenca z belgijsko – ekwadorską rodziną. Jednak czas nagli. Jedziemy dalej na północ przez Riobambę i Quito do granicy z Kolumbią, mając jednak w planach kilka odbić.

Ekwador jest niewielkim powierzchniowo państwem (ok. 2/3 Polski) i nie musimy już uprawiać maratonów po 500 km dziennie.  O ile przyjemniej zwiedza się i poznaje nowe zakątki, gdy można się zatrzymać, zrobić zdjęcie, pojechać drogą na około – trudniejszą, w gorszym stanie, ale dużo ciekawszą i piękniejszą, nie patrząc przy tym na zegarek ile czasu zostało do zachodu słońca.





1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Urzekający zachód słońca!

Marietta :)