Miało być o Peru,
ale jesteśmy pod tak wielkim urokiem Ekwadoru, że ten temat wychodzi na
pierwszy plan…
Granice Peru –
Ekwador przekraczaliśmy na drodze nr 1A czyli wariancie Panamericany. Po
dwudniowym odpoczynku w Mancora, mieliśmy tylko 130 km do granicy. Na spokojnie
dojechaliśmy więc w dwie godzinki mijając przepiękne plaże, wyglądające jak te
na okładkach najlepszych magazynów reklamowych biur podróży - palmy, biały
piach i przepiękna lazurowa woda.
Na dużej granicy
był nadspodziewanie mały ruch. Z Peru wyjechaliśmy bardzo szybko. W aduanie
peruwiańskiej nie sprawdzali niczego poza świstkiem papieru z aduany wiazdowej.
Stemple do
paszportów też dostaliśmy bez problemu, a w sumie to stempel, bo po
ekwadorskiej stronie paszport wkłada się do drukarki i informacje o wjeździe są
nadrukowywane.
Natomiast
kontrola celna znajduje się jakieś 6 kilometrów za kontrolą paszportową . Po
drodze mija się miasto, które zdaje się, że jest w strefie bezcłowej… Można też zatankować benzynę po jakże
przyjaznej turystom cenie – 2$ za galon (92 oktany) lub 1,5$ za 84 oktany lub
1$ za diesla. W sumie możnaby też tam bez problemu kupić/sprzedać motocykle.
Okazało się, że w
Ekwadorze posiadanie ubezpieczenia OC obowiązuje również motocyklistów. Celnik poinformował
nas, że we wspomnianym mieście można kupić OC za 3$ na 30 dni. Nic nie kręcił, nie chciał „w łapę”, tylko
wyjaśnił co i jak – miło.
Po niespełna
godzinie byliśmy z powrotem przy okienku, gdzie bez papierkowych problemów
(Peruwiańczycy kwestionowali np. nasz dowód rejestracyjny, bo miał ich zdaniem
za mało pieczątek i hologramów…) zostaliśmy wpuszczeni do Ekwadoru. Po
raz kolejny przekonaliśmy się, że „duże” granice robią zwykle mniej problemów,
niż „małe”. Może dlatego, że jest mniej czasu na czepianie się…
Ekwador w
ostatnich latach bardzo ruszył do przodu. Okazuje się, że jak się zmieni
prezydenta na właściwego, to i pieniądze na drogi się znajdą i na ochronę
środowiska i na rozwój turystyki. Od granicy – autostrada w budowie, czyli
prawie jak u nas, ale w porównaniu do poprzednich państw i tak widać różnicę.
Jest pięknie
zielono i zaskakująco czysto. W końcu na
poboczach przestaliśmy oglądać zalegające sterty śmieci (i te przypadkowe i
celowo wyrzucane wory „domowych” odpadów) jak to miało miejsce w Boliwii i
Peru. Ludzie nie pozbywają się też odpadków przez okna w autokarach (choć
podobno jeszcze kilka lat temu widniały naklejki na siedzeniach „bądź dobrze
wychowany – wyrzuć śmieci przez okno, nie zostawiaj ich w autobusie”). Ale jak
już stwierdziliśmy, Ekwador się zmienia.
Pierwszego dnia dotarliśmy
do miasta Pasaje. Turystycznie nic specjalnego, ale jak tam dawali jeść!
Rafał za 1,50$
zjadł obiad składający się z bardzo dobrze przyrządzonego mięsa w sosie z ryżem
i sałatką, ja natomiast za 0,75$ miejscową kukurydzę (ma wielkie ziarna i jest
prawie biała) pieczoną na grillu z serem. Potem wizyta w piekarni i na deser
shake, czy jak kto woli po naszemu jogurt za 1,5$ w olbrzymich 0,7L pucharkach.
ODKRYCIE! Pani
wymienia owoce z których może nam zrobić napój. Wśród już dobrze poznanych
pojawia się nowy owoc: tomate del arbol. Po naszemu „pomidor z drzewa”. Wygląda
jak nasze pomidory gruntowe, ale jest dużo twardszy i ma niezjadliwą skórkę. W
kolejnych dniach dowiedzieliśmy się, że są dwa rodzaje. Jeden czerwono-pomarańczowy
– pierwotnie stworzony przez naturę i drugi – skrzyżowanie w/w z jeżyną. I
właśnie z tego drugiego dostaliśmy jogurt! Niebo w gębie! Absolutny hit!
Słodkawy, lekko fioletowy, z posmakiem naszego pomidora, ale takiego baaardzo
dojrzałego.
Przekleństwem
okazało się jednak to, że miejsce do którego trafiliśmy na jogurty pierwszego
dnia było bardzo, bardzo dobre. Piąty dzień z rzędu szukamy tego samego smaku.
Niestety wszystkie kolejne „Jugos de tomate del arbol” nie dorastają do pięt
temu z Pasaje. Prawdopodobnie dlatego, że są robione z wersji nieskrzyżowanej z
jeżyną.
Doszliśmy do
generalnego wniosku, że Ekwador jest najfajniejszym krajem ze wszystkich do tej
pory przez nas odwiedzonych. Łączy w sobie zalety wszystkich poprzednich:
widoki są tak piękne jak w Chile, ludzie są tak mili jak w Argentynie, jest
tanio jak w Boliwii, jedzenie jest tak dobre jak w Peru, a często nawet lepsze…
Jedyne co nas
męczy to deszcz. Powróciliśmy na spore wysokości – 1500 – 3000 m n.p.m. jest
więc chłodniej i najczęściej pochmurno. Często jeździmy w chmurach, w których
widoczność nie przekracza kilku metrów, jest wilgotno, a jeszcze przed poprzedzającą przełęczą było niebo bez chmurki…
Jednak widoki
powalają z nóg. Drugiego dnia pobytu w Ekwadorze, gdy pojechaliśmy najmniejszą
i najbardziej krętą drogą która nie istniała na naszej papierowej mapie
przeżyliśmy prawdziwą ucztę dla oczu. Najpierw wycieczka przez bananowy las,
potem serpentyny i podjazy. Jechaliśmy w chmurach, nad chmurami, przez doliny w
słońcu. Gdy do miejscowości docelowej tego dnia zostało nam 40 km, napotkaliśmy
niespodziewaną przeszkodę. Droga była kompletnie nieprzejezdna ponieważ
instalowano olbrzymią rurę na deszczówkę. Dziura w ziemi kopana przez koparkę
miała z 8 metrów głębokości. Ruch całkowicie był wstrzymany. Z jednej strony
pionowa ściana skalna z drugiej strony przepaść. Zawracać nie było sensu, więc
wdaliśmy się w dyskusję z innymi, w tej samej co my sytuacji. W końcu po dwóch
godzinach dziura została zasypana, a ciągłość drogi odtworzona. Była już jednak
18:00. Nie lubimy jeździć po zmroku i nigdy tego nie robimy – nie jest to ani
przyjemne, ani bezpieczne – zwłaszcza na szutrowej drodze, na której się
znajdowaliśmy. Znów był spory podjazd,
zaczął padać desz, była mgła, albo raczej chmura. Więcej widzieliśmy z
wyłączonymi światłami, ale z racji zmroku było to tylko trochę więcej, niż nic.
Widoczność na dwa metry. Ale jak po 20 km dotarliśmy do asfaltowej drogi
krajowej schodzącej w dół wprost do miasteczka Catamayo, to widok, który
zastaliśmy, wynagrodził nam 2 godziny postoju z powodu robót drogowych i deszcz
na dopiero co miniętej przełęczy. Zjechaliśmy poniżej poziomu chmur, które były
różowo – fioletowe, oświetlane ostatnimi tego dnia promieniami słońca. W dolinie natomiast mieniły się światła miasta. Niesamowicie magicznie. Do tego
droga – nówka sztuka betonowa, nie musieliśmy się więc martwić o dziury.
Jest jeszcze
jedna rzecz, która nas bardzo cieszy. W Ekwadorze znów prężnie działa
CouchSurfing. Spędziliśmy bardzo sympatycznie dwa dni w Cuenca z belgijsko – ekwadorską
rodziną. Jednak czas nagli. Jedziemy dalej na północ przez Riobambę i Quito do
granicy z Kolumbią, mając jednak w planach kilka odbić.
Ekwador jest niewielkim powierzchniowo państwem (ok. 2/3 Polski) i nie
musimy już uprawiać maratonów po 500 km dziennie. O ile przyjemniej zwiedza się i poznaje nowe
zakątki, gdy można się zatrzymać, zrobić zdjęcie, pojechać drogą na około –
trudniejszą, w gorszym stanie, ale dużo ciekawszą i piękniejszą, nie patrząc
przy tym na zegarek ile czasu zostało do zachodu słońca.
1 komentarz:
Urzekający zachód słońca!
Marietta :)
Prześlij komentarz