Miało być tak –
Wyruszamy z rana z Chile Chico, przekraczamy granicę, jedziemy na południe argentyńską
nuuuuuuuuuuuudną pampą ciągnącą się przez setki kilometrów, by po jakiś 4
dniach dotrzeć do przepięknych zakątków południowej Argentyny i Chile. Miało być, ale nie jest.
Z granicą poszło
zaskakująco gładko. Oficer chilijskiej Aduana-y wraz ze stęplem dał nam nawet swój
numer telefonu, bo był żywo zainteresowany kupnem naszych motocykli po
zakończeniu podróży :) Nie chciałam go rozczarowywać, więc przemilczałam fakt,
iż kończymy podróż w Kolumbii, heh. Po argentyńskiej
stronie, też miło i sprawnie. Żadnych zastrzeżeń do motocykli, uff... Do tego wszystkiego
długooczekiwana przez nas cena benzyny – 2,5 zł za litr :D
To by było na
tyle, jak chodzi o dobre wiadomości.
Jak tylko
wyjechaliśmy z miasta Perito Moreno, ostatniego większego miasteczka na trasie „Ruta
40” zaczęło mocno wiać. Na początku nie odczuwaliśmy tego aż tak bardzo , bo
wiatr wiał nam w plecy. Grzaliśmy prawie „setką”, aż tu nagle po 40 km nasza
asfaltowa droga skręciła w dolinę, w której zaczął się nasz horror. Cholernie
mocny wiatr nie wspierał już nas od tyłu, tylko wiał ostrymi podmuchami od boku
– to z lewej to z prawej. Miałam
wrażenie jakbym nagle zaczęła grać z żywiołem w jakąś przeklętą grę, w której
zwycięstwem miała być moja gleba. Patrzę w lusterka – Rafał dzielnie stawia
czoła, zaciskam więc zęby, siadam na skraju siedzenia motocykla, redukuje bieg
i na wysokich obrotach staram się kontrolować tor jazdy, co rusz podcinana
przez wiatr. Udaje się… przez jakieś 3 km… Nagle wiatr zmienił kierunek i
zaczął wiać prosto w twarz, a od czasu do czasu z prawej strony. Jeden podmuch
wyrzucił mnie na przeciwległy pas, z którego nie miałam dostatecznie dużo siły,
by wrócić na swój. Na szczęście na „Ruta 40” ruch jest znikomy, a nawierzchnia
idealnie płaska. Zatrzymałam się więc i wspólnie
zarządziliśmy przerwę przy najbliższych bandach ustawionych wzdłuż jezdni. Bez
nich, nie moglibyśmy odejść od motocykli nawet na krok, bo wiatr był tak silny,
że je przewracał. Znaleźliśmy
schronienie w wyschniętym korycie rzeki poniżej poziomu jezdni. Też wiało, ale
nie tak bardzo. Przesiedzieliśmy tam bite 2,5 godziny, licząc na to, że pod
wieczór wiatr zelżeje. Nie zelżał.
W między czasie
zrodziła się myśl, że musimy zastanowić się nad ewentualnym planem „B”.
Rozłożyliśmy mapę i zaczęliśmy kombinować. „Może zawróćmy już teraz, im dalej
na południe, będzie nam trudniej”. „Może tak, ale przecież miał być tygodniowy
treking w Tores del Paine…”
W końcu postanowiliśmy
dojechać do granicy asfaltu (Ruta 40 jest aktualnie w trakcie wielkiej akcji
asfaltowania na całej długości. Są odcinki już oddane do użytku, inne gotowe,
ale jeszcze bez znaków i wymalowanych linii, są takie gdzie nawierzchnia jest
już utwardzona, ale jeszcze bez asfaltu, są i takie gdzie prace jeszcze w ogóle
się nie rozpoczęły) Wg naszych informacji asfalt miał się skończyć na 70
kilometrze, czyli względem naszej pozycji, za jakieś 14 km. Ruszyliśmy. Wciąż
bardzo wieje, ale da się w miarę bezpiecznie jechać. Minęliśmy 70 km, asfalt
jak był, tak jest i to aż po horyzont(!?) Napieramy więc przed siebie. Po 90 km, jednak pojawiają się znaki informujące
o objeździe i początku drogi bez nawierzchni, ale… wzdłuż szutrowej drogi
ciągnie się jeszcze nie oddany do użytku piękny asfalt. Nadjechał za nami
samochód, którego kierowca bez chwili zawahania ominął zasypany wjazd na ów
odcinek i pojechał „zamkniętą” drogą. Zrobiliśmy więc to samo :) Nie będziemy
jechali 20 km/h skoro możemy jechać 60-80 km/h. W ten łatwy sposób uniknęliśmy
50 kilometrów po szutrze. Grubo po 20
dotarliśmy do mikro miejscowości, w której była stacja benzynowa, hotel ze
sklepem spożywczym, hostel z campingiem, którego właścicielem był jeden z dwóch
policjantów i koniec, nic więcej. Wioska stworzona tylko dlatego, że jeżdżą nią
turyści, czyli wg miejscowych, poruszające się europejskie i amerykańskie
bankomaty, z których bez skrupułów można wyciągać kasę. Niestety wiatr tak
hulał, że nawet nie myśleliśmy o spaniu na dziko.
Podjechaliśmy więc do hostelu zapytać o ceny. Pokój dla dwojga 100 zł, camping 20 zł z ciepłą wodą i prysznicem. Opcja nr 2 zwyciężyła. Rozstawiliśmy namiot na najbrzydszym i najbardziej niewygodnym podwórzu świata. Po ciepłym prysznicu i obiedzie, w końcu była chwila by usiąść w bezwietrznej kuchni i pochylić się nad mapą, zastanowić się co dalej.
Serce mówiło by
jechać na południe, by zobaczyć lodowiec Perrito Moreno, by ujrzeć na własne
oczy wierze Tores del Paine, by spełnić marzenie. Rozum za to i rozsądek nakazywały
zawrócić, dla bezpieczeństwa. Debatowaliśmy tak dobre dwie godziny, między
sobą, z bardziej doświadczonymi od nas, poznanymi na promie do Chile Chico
Austryjakami i francuską rodziną podróżującą Land Rowerem z dziećmi! (na marginesie,
absolutnie fantastyczny pomysł!)
Rozmawiając z
innymi motocyklistami o Ruta 40, wiedzieliśmy, że będzie wiało, bo wszyscy,
absolutnie wszyscy podkreślali, że to była największa trudność tej trasy.
Myśleliśmy jednak, że wyolbrzymiają nieco swoje opowieści. Nadchodząca noc
udowodniła nam jednak, że nie. Wiało tak mocno, że nie byliśmy w stanie spać w
namiocie. Pomimo zasuniętych wszystkich suwaków do środka wpadało tyle piachu,
że nie dało się wytrzymać. Wzięliśmy więc karimaty i śpiwory i poszliśmy spać w hostelowej
kuchni.
Pomimo elektrycznego
piecyka zmarzliśmy niemiłosiernie, co nie wpłynęło zbawiennie na moje leczone z
trudem od tygodnia przeziębienie. O poranku wiatr wiał niezmiennie mocno, jeśli
nie mocniej. W hotelowym spożywczaku powiedziano
mi, że w nocy prędkość wiatru sięgała 130 km/h!
Podjeliśmy
decyzje… zawracamy na północ. Tym razem nie zobaczymy południowego Chile i
Argentyny. Marzenia pozostaną marzeniami, przynajmniej niektóre, przynajmniej na
razie.
Z drugiej strony,
gdyby wszystkie zaplanowane rzeczy przychodziły, jak do tej pory, z zaskakująca
łatwością pewnie byśmy ich nie doceniali tak bardzo. A tak, jesteśmy bardzo
szczęśliwi, że przejechaliśmy Carretera Austral, że mieliśmy szansę zobaczyć te
wszystkie przepiękne, zapierające dech w piersiach miejsca. Naszej decyzji nie
postrzegamy jako porażki. Wręcz przeciwnie, pierwszy raz w trakcie tego
wyjazdu, poczuliśmy, że nie jest to realizacja kolejnych punktów programu, ale
raczej czerpanie i korzystanie z tego co przynosi nam los. Ameryka Południowa
jest tak wielka i tak bogata w miejsca warte zobaczenia, że siedząc tu nawet
rok i tak pewnie nie zobaczylibyśmy nawet połowy.
Tym samym można
powiedzieć, że zyskaliśmy trzy tygodnie i całkiem sporo pieniędzy, gdyż wejścia
do Parków Narodowych na południu są kosmicznie drogie. Wykorzystamy je więc na
inne przygody.
Powrót do Perito
Moreno był chyba jeszcze większym koszmarem niż podróż na południe, gdyż wiatr
wiał nam niemalże całą drogę w twarz i był nieznośnie zimny. Nasze 10-konne
silniki, nie mające przeważnie problemu z osiąganiem setki, krztusiły się na
trzecim biegu przy 50 km/h. Dodatkowo huk powietrza zagłuszał wszystko, więc
biegi zmienialiśmy tylko w oparciu o obrotomierze. Przeciwstawiając się
podmuchom jechaliśmy pochyleni, a koncentrowanie się na balansowaniu nazwać
można było „terrorem psychicznym”. Mala rekompensata byly biegajace wzdluz drogi lamy (tak jak u nas n´sarny) i uciekajace z pobocza strusie!
Po 135 km w
takich warunkach dotarliśmy do miasta niemal zamarznięci. Postanowiliśmy
najbliższą noc spędzić w ciepłym hostelowym pokoju. Podjechaliśmy więc do
informacji turystycznej, w której miła Pani powiedziała nam, że hostel jest
tylko jeden, reszta to hotele. Nie znała cen. Pojechaliśmy się więc dowiedzieć
sami. Po drodze, zahaczyliśmy o hotel, by rozeznać się w rynku - 225 zł to
delikatnie mówiąc dość wygórowana cena, za standard typowego ośrodka WDW
(Wojskowego Domu Wypoczynkowego) który pamiętam z dzieciństwa. Podjechaliśmy
więc pod HOSTEL. Niewielki budynek parterowy w kolorze fioletowym. Na drzwiach
napis – proszę dzwonić dzwonkami (były dwa). Drzwi otworzyła Pani, która już na
pierwszy rzut oka wyglądała na „burdel mamę”. Niepewnym krokiem wchodzimy do
środka, było może 5 pokoi, w korytarzu ciemno. Pani prezentuje nam pokój,
odbiegający zgoła od turystycznych standardów. Pytamy o cenę – 175 zł za noc.
Grzecznie dziękujemy i wychodzimy dość pośpiesznie.
Zrezygnowani
nieco i zakłopotani, wracamy do motocykli. Nagle podbiega do nas szczerbaty
starszy Pan, proponujący nam swój mini camping po drugiej stronie ulicy. Nieco nieufni
wchodzimy na jego podwórko, na środku którego obok domu stoi metalowy bunkier
nagrzany w środku, z ładną łazienką i gorącą wodą w kranie. 50 zł za naszą
dwójkę! Ach! Jednak znów mamy szczęscie. Pan okazuje się być emerytowanym policjantem,
który nota bene potwierdził nasze przypuszczenia dotyczące owego hostelu
polecanego przez informację turystyczną!
Raul, w
trosce o polepszenie hiszpańskiego Rafała, zagadał nas przez 2,5 godziny (przy
kawie, ciastkach i oczywiście mate). Recytował pisane przez siebie wiersze
(10-zgłoskowce), opowiadał o życiu, rodzinie i takich tam. „Mini camping”
okazał się być (wnosząc po wpisach w zeszycie gości) dość popularnym miejscem,
zwłaszcza wśród Żydów, gdyż Raul ma przodków z Libanu, wobec czego mówi po
hebrajsku i arabsku. Znaleźliśmy więc ciepłą i spokojną oazę, wiatr wieje nad
naszymi głowami, a my nic sobie z tego nie robimy.
1 komentarz:
Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda.... :) Usciski z roma od Mart
Prześlij komentarz