czwartek, 22 listopada 2012

270km wietrznego horroru!


Miało być tak – Wyruszamy z rana z Chile Chico, przekraczamy granicę, jedziemy na południe argentyńską nuuuuuuuuuuuudną pampą ciągnącą się przez setki kilometrów, by po jakiś 4 dniach dotrzeć do przepięknych zakątków południowej Argentyny i Chile.  Miało być, ale nie jest.

Z granicą poszło zaskakująco gładko. Oficer chilijskiej Aduana-y wraz ze stęplem dał nam nawet swój numer telefonu, bo był żywo zainteresowany kupnem naszych motocykli po zakończeniu podróży :) Nie chciałam go rozczarowywać, więc przemilczałam fakt, iż kończymy podróż w Kolumbii, heh. Po argentyńskiej stronie, też miło i sprawnie. Żadnych zastrzeżeń do motocykli, uff... Do tego wszystkiego długooczekiwana przez nas cena benzyny – 2,5 zł za litr :D

To by było na tyle, jak chodzi o dobre wiadomości.
Jak tylko wyjechaliśmy z miasta Perito Moreno, ostatniego większego miasteczka na trasie „Ruta 40” zaczęło mocno wiać. Na początku nie odczuwaliśmy tego aż tak bardzo , bo wiatr wiał nam w plecy. Grzaliśmy prawie „setką”, aż tu nagle po 40 km nasza asfaltowa droga skręciła w dolinę, w której zaczął się nasz horror. Cholernie mocny wiatr nie wspierał już nas od tyłu, tylko wiał ostrymi podmuchami od boku – to  z lewej to z prawej. Miałam wrażenie jakbym nagle zaczęła grać z żywiołem w jakąś przeklętą grę, w której zwycięstwem miała być moja gleba. Patrzę w lusterka – Rafał dzielnie stawia czoła, zaciskam więc zęby, siadam na skraju siedzenia motocykla, redukuje bieg i na wysokich obrotach staram się kontrolować tor jazdy, co rusz podcinana przez wiatr. Udaje się… przez jakieś 3 km… Nagle wiatr zmienił kierunek i zaczął wiać prosto w twarz, a od czasu do czasu z prawej strony. Jeden podmuch wyrzucił mnie na przeciwległy pas, z którego nie miałam dostatecznie dużo siły, by wrócić na swój. Na szczęście na „Ruta 40” ruch jest znikomy, a nawierzchnia idealnie płaska.  Zatrzymałam się więc i wspólnie zarządziliśmy przerwę przy najbliższych bandach ustawionych wzdłuż jezdni. Bez nich, nie moglibyśmy odejść od motocykli nawet na krok, bo wiatr był tak silny, że je przewracał.  Znaleźliśmy schronienie w wyschniętym korycie rzeki poniżej poziomu jezdni. Też wiało, ale nie tak bardzo. Przesiedzieliśmy tam bite 2,5 godziny, licząc na to, że pod wieczór wiatr zelżeje. Nie zelżał.

W między czasie zrodziła się myśl, że musimy zastanowić się nad ewentualnym planem „B”. Rozłożyliśmy mapę i zaczęliśmy kombinować. „Może zawróćmy już teraz, im dalej na południe, będzie nam trudniej”. „Może tak, ale przecież miał być tygodniowy treking w Tores del Paine…”

W końcu postanowiliśmy dojechać do granicy asfaltu (Ruta 40 jest aktualnie w trakcie wielkiej akcji asfaltowania na całej długości. Są odcinki już oddane do użytku, inne gotowe, ale jeszcze bez znaków i wymalowanych linii, są takie gdzie nawierzchnia jest już utwardzona, ale jeszcze bez asfaltu, są i takie gdzie prace jeszcze w ogóle się nie rozpoczęły) Wg naszych informacji asfalt miał się skończyć na 70 kilometrze, czyli względem naszej pozycji, za jakieś 14 km. Ruszyliśmy. Wciąż bardzo wieje, ale da się w miarę bezpiecznie jechać. Minęliśmy 70 km, asfalt jak był, tak jest i to aż po horyzont(!?) Napieramy więc przed siebie.  Po 90 km, jednak pojawiają się znaki informujące o objeździe i początku drogi bez nawierzchni, ale… wzdłuż szutrowej drogi ciągnie się jeszcze nie oddany do użytku piękny asfalt. Nadjechał za nami samochód, którego kierowca bez chwili zawahania ominął zasypany wjazd na ów odcinek i pojechał „zamkniętą” drogą. Zrobiliśmy więc to samo :) Nie będziemy jechali 20 km/h skoro możemy jechać 60-80 km/h. W ten łatwy sposób uniknęliśmy 50 kilometrów po szutrze.  Grubo po 20 dotarliśmy do mikro miejscowości, w której była stacja benzynowa, hotel ze sklepem spożywczym, hostel z campingiem, którego właścicielem był jeden z dwóch policjantów i koniec, nic więcej. Wioska stworzona tylko dlatego, że jeżdżą nią turyści, czyli wg miejscowych, poruszające się europejskie i amerykańskie bankomaty, z których bez skrupułów można wyciągać kasę. Niestety wiatr tak hulał, że nawet nie myśleliśmy o spaniu na dziko.


Podjechaliśmy więc do hostelu zapytać o ceny. Pokój dla dwojga 100 zł, camping 20 zł z ciepłą wodą i prysznicem. Opcja nr 2 zwyciężyła. Rozstawiliśmy namiot na najbrzydszym i najbardziej niewygodnym podwórzu świata. Po ciepłym prysznicu i obiedzie, w końcu była chwila by usiąść w bezwietrznej kuchni i pochylić się nad mapą, zastanowić się co dalej.

Serce mówiło by jechać na południe, by zobaczyć lodowiec Perrito Moreno, by ujrzeć na własne oczy wierze Tores del Paine, by spełnić marzenie. Rozum za to i rozsądek nakazywały zawrócić, dla bezpieczeństwa. Debatowaliśmy tak dobre dwie godziny, między sobą, z bardziej doświadczonymi od nas, poznanymi na promie do Chile Chico Austryjakami i francuską rodziną podróżującą Land Rowerem z dziećmi! (na marginesie, absolutnie fantastyczny pomysł!)

Rozmawiając z innymi motocyklistami o Ruta 40, wiedzieliśmy, że będzie wiało, bo wszyscy, absolutnie wszyscy podkreślali, że to była największa trudność tej trasy. Myśleliśmy jednak, że wyolbrzymiają nieco swoje opowieści. Nadchodząca noc udowodniła nam jednak, że nie. Wiało tak mocno, że nie byliśmy w stanie spać w namiocie. Pomimo zasuniętych wszystkich suwaków do środka wpadało tyle piachu, że nie dało się wytrzymać. Wzięliśmy więc  karimaty i śpiwory i poszliśmy spać w hostelowej kuchni.

Pomimo elektrycznego piecyka zmarzliśmy niemiłosiernie, co nie wpłynęło zbawiennie na moje leczone z trudem od tygodnia przeziębienie. O poranku wiatr wiał niezmiennie mocno, jeśli nie mocniej. W hotelowym spożywczaku  powiedziano mi, że w nocy prędkość wiatru sięgała 130 km/h!

Podjeliśmy decyzje… zawracamy na północ. Tym razem nie zobaczymy południowego Chile i Argentyny. Marzenia pozostaną marzeniami, przynajmniej niektóre, przynajmniej na razie. 

Z drugiej strony, gdyby wszystkie zaplanowane rzeczy przychodziły, jak do tej pory, z zaskakująca łatwością pewnie byśmy ich nie doceniali tak bardzo. A tak, jesteśmy bardzo szczęśliwi, że przejechaliśmy Carretera Austral, że mieliśmy szansę zobaczyć te wszystkie przepiękne, zapierające dech w piersiach miejsca. Naszej decyzji nie postrzegamy jako porażki. Wręcz przeciwnie, pierwszy raz w trakcie tego wyjazdu, poczuliśmy, że nie jest to realizacja kolejnych punktów programu, ale raczej czerpanie i korzystanie z tego co przynosi nam los. Ameryka Południowa jest tak wielka i tak bogata w miejsca warte zobaczenia, że siedząc tu nawet rok i tak pewnie nie zobaczylibyśmy nawet połowy.

Tym samym można powiedzieć, że zyskaliśmy trzy tygodnie i całkiem sporo pieniędzy, gdyż wejścia do Parków Narodowych na południu są kosmicznie drogie. Wykorzystamy je więc na inne przygody.

Powrót do Perito Moreno był chyba jeszcze większym koszmarem niż podróż na południe, gdyż wiatr wiał nam niemalże całą drogę w twarz i był nieznośnie zimny. Nasze 10-konne silniki, nie mające przeważnie problemu z osiąganiem setki, krztusiły się na trzecim biegu przy 50 km/h. Dodatkowo huk powietrza zagłuszał wszystko, więc biegi zmienialiśmy tylko w oparciu o obrotomierze. Przeciwstawiając się podmuchom jechaliśmy pochyleni, a koncentrowanie się na balansowaniu nazwać można było „terrorem psychicznym”. Mala rekompensata byly biegajace wzdluz drogi lamy (tak jak u nas n´sarny) i uciekajace z pobocza strusie!


Po 135 km w takich warunkach dotarliśmy do miasta niemal zamarznięci. Postanowiliśmy najbliższą noc spędzić w ciepłym hostelowym pokoju. Podjechaliśmy więc do informacji turystycznej, w której miła Pani powiedziała nam, że hostel jest tylko jeden, reszta to hotele. Nie znała cen. Pojechaliśmy się więc dowiedzieć sami. Po drodze, zahaczyliśmy o hotel, by rozeznać się w rynku - 225 zł to delikatnie mówiąc dość wygórowana cena, za standard typowego ośrodka WDW (Wojskowego Domu Wypoczynkowego) który pamiętam z dzieciństwa. Podjechaliśmy więc pod HOSTEL. Niewielki budynek parterowy w kolorze fioletowym. Na drzwiach napis – proszę dzwonić dzwonkami (były dwa). Drzwi otworzyła Pani, która już na pierwszy rzut oka wyglądała na „burdel mamę”. Niepewnym krokiem wchodzimy do środka, było może 5 pokoi, w korytarzu ciemno. Pani prezentuje nam pokój, odbiegający zgoła od turystycznych standardów. Pytamy o cenę – 175 zł za noc. Grzecznie dziękujemy i wychodzimy dość pośpiesznie.

Zrezygnowani nieco i zakłopotani, wracamy do motocykli. Nagle podbiega do nas szczerbaty starszy Pan, proponujący nam swój mini camping po drugiej stronie ulicy. Nieco nieufni wchodzimy na jego podwórko, na środku którego obok domu stoi metalowy bunkier nagrzany w środku, z ładną łazienką i gorącą wodą w kranie. 50 zł za naszą dwójkę! Ach! Jednak znów mamy szczęscie. Pan okazuje się być emerytowanym policjantem, który nota bene potwierdził nasze przypuszczenia dotyczące owego hostelu polecanego przez informację turystyczną!
Raul, w trosce o polepszenie hiszpańskiego Rafała, zagadał nas przez 2,5 godziny (przy kawie, ciastkach i oczywiście mate). Recytował pisane przez siebie wiersze (10-zgłoskowce), opowiadał o życiu, rodzinie i takich tam. „Mini camping” okazał się być (wnosząc po wpisach w zeszycie gości) dość popularnym miejscem, zwłaszcza wśród Żydów, gdyż Raul ma przodków z Libanu, wobec czego mówi po hebrajsku i arabsku. Znaleźliśmy więc ciepłą i spokojną oazę, wiatr wieje nad naszymi głowami, a my nic sobie z tego nie robimy.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda.... :) Usciski z roma od Mart