piątek, 22 lutego 2013

Salento i droga przez Kolumbię

Piątego dnia pobytu w Kolumbii dotarliśmy do Salento. Tempo mieliśmy dość duże, bo i czasu niewiele zostało. Postanowiliśmy jednak, że kilka ostatnich dni spędzimy w jednym miejscu,  z dala od zgiełku miasta, zwłaszcza, że przed nami dwa olbrzymie – Bogota i Nowy Jork.

Zanim jednak opisze miejsce, w którym się zaszyliśmy, kilka słów na temat drogi przez Kolumbię.


Naszą trasę planowaliśmy następująco: granica – Pasto – Mocoa – Neiva – Bogota. Droga wiedzie przez góry i dżunglę. Jest bardzo malownicza i piękna. Niestety…

Będąc na granicy w odprawie celnej zaczęliśmy wypytywać funkcjonariusza Aduany o  stan dróg. Okazało się, że nie to ma największe znaczenie, a bezpieczeństwo… Otóż 8 dni wcześniej na tamtym szlaku porwano dwójkę Niemców. Trasa bowiem jest rzadko uczęszczana – nie odbywa się na niej ruch tranzytowy i od pewnego czasu ZNÓW jest w tamtym regionie niebezpiecznie.

Znów, bowiem Kolumbia w ostatniej dekadzie bardzo się zmieniała. Na prezydenta kraju został wybrany Alvaro Uribe Velez, który zaczął mocno reformować państwo. Zepchnął kartele narkotykowe w stronę Panamy i Wenezueli uwalniając znaczną część kraju od kokainy. Kolumbia stała się bezpieczniejsza, dlatego też turystycznie bardziej atrakcyjna. Jednak na kolejną kadencję ów prezydent nie został wybrany. Zyski z turystyki bowiem nie są tak duże jak z dragów. Z kokainy w tym państwie utrzymuje się wiele ludzi, a w wyborach jak wiadomo decyduje większość… i tak nowym, aktualnym prezydentem jest Huan Manuel Santoz, który jak przyznaje większość ludzi z którymi rozmawialiśmy – w tym gro policjantów (co nieco nas zaskoczyło, że mówią o tym tak otwarcie), że powoli zaczynają być przywracane stare porządki.

Polecono nam, byśmy pojechali Panamericaną. Największą i najlepiej pilnowaną drogą w kraju. Mieliśmy różne wyobrażenia, dotyczące ów strzeżonej drogi, jednak rzeczywistość przerosła wszelkie oczekiwania. Na odcinku Pasto-Popayan żołnierze stali na każdym dużym moście. Później, między Popayan – Cali – Armenią żołnierze stali w zależności od odcinka, między co 5, 15 a 30 km. I nie chodzi o to, że chłopaki stali w ciuchach moro. Nie. Każdy miał hełm i każdy miał karabin z lufą dłuższą niż przeciętne nogi Kolumbijek. Były też zbudowane stanowiska strzelnicze. Hmm…
Chcieliśmy sobie nawet zrobić pamiątkowe zdjęcie z chłopakami, ale byli nie śmiali, więc odmówili pozowania :(

Przejeżdżając obok każdego takiego posterunku wyciągali oni dłoń z kciukiem uniesionym do góry. Do dziś zastanawiamy się czy to był gest poparcia naszej formy podróżowania czy może raczej znak, że dziś droga powinna być bezpieczna.

Codziennie mieliśmy też przynajmniej jedną kontrolę policyjną. Nie zawsze kazali wyjmować dokumenty (interesuje ich papier z aduany i SOAT-ubezpieczenie), jednak pytają się dokąd i skąd się jedzie. Ogólnie są bardzo mili i nieskorumpowani. Naszym zdaniem raczej są szczęśliwi, że pomimo fatalnej opinii na świecie, jaką ma Kolumbia, są ludzie gotowi zaryzykować i przyjechać tu na wakacje.

Czuliśmy się naprawdę bezpiecznie na tej trasie i nie mieliśmy ani jednej stresującej sytuacji / nawet wtedy gdy Rafał złapał gumę w wiosce w dżungli w której nie było chyba ani jednego białego człowieka. Wręcz przeciwnie, ludzie byli bardzo sympatyczni i pomocni. Chyba więc nie można myśleć stereotypowo….

Ach no i od Cali do Medellin jest piękna trzypasmowa autostrada. Widać biznes narkotykowy, który świetnie prosperował od lat 70’ do początku XXI wieku między tymi miastami wpłynął mocno na infrastrukturę.  Droga do Bogoty bowiem ma tylko jeden pas i to bez pobocza :)

No więc…
palcem po mapie znaleźliśmy Salento. Miejscowość położona jest 20 km od dużej, nieciekawej aglomeracji  – Armenii, na trasie Cali-Bogota.

Miasteczko niewielkie, bardzo turystyczne – praktycznie same hoteliki i restauracje, ALE… 1,5 km od miasteczka, na wzgórzu z pięknym widokiem znajduje się hostel/camping zwany La Serrana.

Swój namiot rozbiliśmy na kawałku milo miękkiej trawy z widokiem na dolinę. Właśnie przestało padać, więc wszystko parowało i wyglądało magicznie.

Tak na marginesie, jakby ktoś z fanaberii miał ochotę na urlop w Kolumbii z dala od wszystkiego, a nie ma zbyt wiele pieniędzy, to to miejsce jest idealne. Można bowiem zostać ‘’wolontariuszem’’ – pomagając w funkcjonowaniu hostelu i restauracji na terenie. Praca nie wymaga właściwie niczego poza przebywaniem na terenie ośrodka. Spanie jest absolutnie za darmo, a jeśli ‘’wolontariusz’’ zakwateruje się w namiocie to jeszcze go nakarmią – śniadaniem i pyszną obiadokolacją. Jedyny warunek – minimum dwa tygodnie.
Ach no i jeśli ktoś potrzebuje podszlifować angielski to zdecydowanie mu się to uda. Miejsce jest bardzo popularne wśród Amerykanów, co jak się domyślacie… może być i zaleta i wada. Mamy bowiem takie spostrzeżenie, ze w dużych grupach są oni dość męczący na dłuższą metę…
Przez pierwsze dwa dni pogoda była bardzo zmienna z przewagą chmur i deszczu. Przebimbalismy więc ten czas w hamakach czytając książki, gadając z innymi i wspominając poszczególne etapy naszego wyjazdu.

Trzeciego dnia o 7 z minutami obudziło nas w namiocie słońce! NARESZCIE piękne bezchmurne niebo. Nie mogliśmy nie wykorzystać tej aury… Pojechaliśmy do Parku Narodowego ………..gdzie łaziliśmy po górach bite 8 godzin. Po dłuższej przerwie nasze organizmy sobie przypomniały, co to wysiłek fizyczny. Na podejściu sapaliśmy z Gryszem jak stare dziadki. Tyłki nam niby nie urosły od siedzenia na motorach podczas tej podróży, ale forma wyraźnie spadla. Trzeba będzie zacząć biegać po powrocie :)

Ale ja nie o tym

W Parku rosną jedne z najwyższych palm na świecie. Widok strzelistych pni, na porośniętych trawą wzgórzach, na tle gór trochę nas zaskoczył. Palmy bowiem zawsze kojarzyły nam się z wybrzeżem i lazurową wodą, a nie ze scenerią górską i 2’500 m n.p.m.!

Ładnie to natura wymyśliła :)


2 komentarze:

Madziula pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Pelikanochomik pisze...

Historia sie juz skonczyla, ale czekamy na dokonczenie opowiesci na blogu. Niestety, im dluzej sie odklada tym trudniej sie wziac do napisania czegos co sie juz skonczylo jakis czas temu...

Pozdr!