środa, 6 lutego 2013

Peru transit expedition


Jeszcze w La Paz, kalkulując posiadane środki i czas do końca podróży, postanowiliśmy odpuścić Peru i przedostać się możliwie szybko do Ekwadoru. „Odpuścić”, to może trochę za dużo powiedziane, bo oczywiście teleportować się nie możemy. Zadecydowaliśmy jednak jechać najszybszą drogą, zobaczyć najwyżej to, co będzie przy okazji. Wrócimy „innym razem”. Wszystkie najlepsze atrakcje tego kraju są w górach, gdzie aktualnie panuje pora deszczowa. „Szlak Inków” w lutym jest zamykany, a na użytkowników dróg czekają osuwiska, wezbrane rzeki, mgły i zimno. A nad Pacyfikiem sucho, ciepło i pewnie.


Przekraczając granicę boliwijsko – peruwiańską mieliśmy więc perspektywę 3000-kilometrowego maratonu. Sforsowaliśmy go w ciągu 8 dni jazdy, wśród których znalazł się też rekordowy (513 km, 9,5h jazdy). Kilometry uciekały w takim tempie, że Rafała licznik aż się popsuł z wrażenia. Udało się go naprawić dopiero za 3 podejściem (przy pomocy kombinerek i podłogi ;) i teraz motocykl ma 500 km mniej przebiegu.

Ciążyły jeszcze nad nami opowieści: jeżeli „ktoś znał kogoś, komu zrobiono coś” w Ameryce Południowej, to w 90% było to w Peru… kradzieże, fałszywi policjanci, nocne napady, wypadki… Udało nam się jednak nie zwariować.

Panamericana – przebiegająca wzdłuż linii brzegowej – ładna widokowo i w przeważnie umiarkowanie ruchliwa (75% to TIRy i autobusy). W przeciwieństwie do Argentyny stacje benzynowe nie były co xxx-km, więc jechaliśmy spokojni (a poruszając się ok. 100 km/h nasze spalanie zaczęło zbliżać się do 3l/100). Policji było dużo, ale na szczęście zatrzymywali zwykle samochody przed i za nami, więc poza jedyną kontrolą przed Arequipa nie musieliśmy opowiadać bajek o ubezpieczeniu, którego nie mieliśmy.



Największym wrażeniem był chyba przejazdy przez pustynie: samotna droga i pełno piachu, brakowało tylko wielbłądów (lam też nie było).

Limę przejechaliśmy obwodnicą i po autostradzie (z tej okazji zatankowaliśmy nawet benzynę 98-oktanową). Pomimo jednego przypadkowego zjazdu do miasta i konieczności omijania jadących 40 km/h „królów lewego pasa” wyszło bezproblemowo i poniżej godziny. Mieliśmy też pewny camping na „ekologicznej farmie” za miastem. Nic złego o miejscu powiedzieć nie możemy, nawet jeść dali, ale zgromadzenie 30 gringo udających hindusów na pustyni w środku Peru brzmi co najmniej dziwnie, nawet jak się to nazywa „wolontariatem”.
Największym zaskoczeniem okazało się miasto Trujillo, zwane też „kolebką wolności Peru”. Goszczący nas Fernando był nauczycielem angielskiego i hiszpańskiego, ale chwilowo zajmował się prowadzeniem baru obok swojego mieszkania (właściwie to w tym samym budynku). Pobyt w mieście szybko przedłużyliśmy więc do 2 nocy. A rano niespodzianka, czyli coroczny Festival de la Marinera. Były parady, tańce, ładne stroje i bonus od losu w postaci wstępu do loży na balkonie urzędu miasta.







Nasz pobyt w Peru postanowiliśmy zakończyć w Mancora, mieście surferów, gdzie woda w oceanie jest dużo cieplejsza, a fale są zawsze, nawet jak nie ma wiatru (a wywołują je mieszające się w okolicy prądy oceaniczne). Nie dojechaliśmy jednak bez problemów. Wille i hotele potrzebują wody do podlewania trawników i napełniania basenów, a dookoła pustynia. Właściciele płacą więc łapówki, a w wioskach obok brakuje wody pitnej nawet do gotowania. Z tej okazji spotkaliśmy się z blokadą drogowa, płonące opony i nastawienie a’la rolnicy w Polsce kilkanaście lat temu. Nastroje nie były pokojowe, więc postanowiliśmy poszukać objazdu, którym okazała się… plaża. Najgorzej było dostać się do twardego piachu przy samej wodzie, nie obyło się bez zakopywania i smrodu palonego sprzęgła. Na szczęście drogę wyjazdową pomógł nam znaleźć jadący na quad’dzie Irlandczyk, który zamieszkał sobie nad oceanem.

Co do samej jazdy, to w Peru jak do tej pory kierowcy zachowują się najbardziej niebezpiecznie. Po przejechaniu kraju możemy szczęśliwie stwierdzić, że na szczęście nic nam się nie stało. Wyprzedzanie na 3., było normalne, a jak jadący szybciej autobus nie miał miejsca, to tylko głośno trąbił, mijając nas o centymetry. Plagą Peru są też mototaxi, czyli przerobione na trójkołowce motocykle. Przerabiane są niestety po kosztach, więc często na lusterka i kierunkowskazy już nie wystarcza. Czyli: trzeba uważać.

Pozytywnie zaskoczyli nas natomiast ludzie. Nie było to to samo, co w Argentynie, ale i tak dużo lepiej, niż w Boliwii. Znowu byliśmy bezinteresownie zagadywani, a nawiązanie kontaktu nie wymagało sforsowania niewidocznej bariery. Może tego nie zauważyliśmy, ale nikt nie próbował nas oszukać na reszcie itp. No i kuchnia! Codziennie coś nowego. Wygrało ceviche, czyli potrawa na kształt sałatki rybnej, surowej, ale mięso ścina się pod wpływem dużej ilości soku z cytryny: tanie, powszechne, i przez cały dzień.

W sumie więc Peru nam się podobało. Może to zaleta faktu, że byliśmy w mniej ogólnoświatowo-turystycznych miejscach? A może w ogóle jest fajnie? A może mieliśmy szczęście? Tak czy siak potwierdzamy i kiedyś wrócimy!


Brak komentarzy: