Letnia pogoda najwyraźniej postanowiła nam zrekompensować nienajmilsze początki. Manhattan zachwyca na każdym kroku. Central Park rzeczywiście pozwala poczuć się jak w lesie, a im bliżej Downtown tym wrażenia większe. Nawiasem pisząc popularny w USA zwrot „downtown”, oznaczający ścisłe centrum miasta wziął się właśnie z Manhattanu, gdzie geograficznie dolna część miasta to wysokie biurowce, a Uptown stanowią dzielnice sypialne.
Potężna zabudowa , drapacze chmur, mieszanina kamienia, szkła i metalu. Totalny melanż architektoniczny tworzący jednak spójną całość. Prawie wszystkie ulice na Manhattanie biegną pod kątem prostym, są szerokie i jednokierunkowe. Teren nie jest płaski, patrząc więc na ulice często możemy zobaczyć kilkanaście kolejnych skrzyżowań, a na każdym z nich żółte semafory świateł ulicznych. Czerwona lub zielona „fala” wygląda „pocztówkowo” zwłaszcza o zmierzchu.
Mimo iż NY położony jest nad samym morzem, próżno tu szukać plaż , a na nich opalających się turystów i mieszkańców. To dziwi, bo chwilami słońce praży jak w Barcelonie podczas lata! Spacerując po mieście nie narzekamy jednak na słońce, gdyż wysokie budynki skutecznie uniemożliwiają dotarcie promieni do ulic między nimi. Na Manhattanie prawie wszystko wygląda bogato, czysto i imponująco, dokładnie tak, jak na amerykańskich komediach romantycznych. Wystarczy jednak opuścić wyspę, aby bez problemu znaleźć „getta” imigrantów (w tym sławny polski Greenpoint), zobaczyć szczura i mieć problemy z dogadaniem się po angielsku – taki już jest „Niu Jork”
Będąc w NY należy niestety wyrzucić ze słownika takie słowa i zwroty jak – tanio, niedrogo, okazyjnie, po taniości. Stwierdzenie, że NY jest drogim miastem to naszym zdaniem za mało. Drożyzna jest wszędzie, do większości cen przy kasie doliczany jest podatek „nowojorski” no może poza China Town, gdzie chyba o nim nie wiedzą ;) a przez to Bahn Bao (tutaj pozdrowienia dla Gochy) można kupić po cenach turystycznie-wietnamskich.
Niestety kapitalizm utrudnia nam wdrażanie słynnych wandererowych zwyczajów. Największe nowojorskie lotnisko JFK składa się z 8 terminali - każda większa amerykańska linia posiada swój własny. Nie są one przez to ani wielkie, ani nowoczesne, a przedostanie się między nimi w nocy może zająć kilkadziesiąt minut. Nasz terminal Delty okazał się być zamknięty do 04:45, a po przyjściu z łącznika na parking, gdzie rozbiliśmy obóz, okazało się, że zanim się nie odprawimy, to nie skorzystamy z toalety… jak to się mówi „Ameryka!”.
W tym momencie czekamy właśnie na nocny lot z Atlanty do Buenos Aires. Rzeczywiście największe lotnisko świata jest duże! Odkryliśmy też kolejną ciekawostkę – o ile przybycie do USA wymaga opłat, załatwiania wizy, stania w godzinnej kolejce do celników po przylocie, to przy wylocie nikt już nie chce nas oglądać i dotykać naszych paszportów. Wszystkie bramki są dostępne, wymieszane, bez podziału na loty krajowe i międzynarodowe, nie ma strefy transferowej, możemy wchodzić i wychodzić sobie z lotniska jak chcemy, a dostęp do taśm bagażowych ma każdy wchodzący z ulicy.
Jeszcze „tylko” 11 godzin lotu i nareszcie koniec części transferowej naszej podróży!
Trzymajcie kciuki za nasze prawo jazdy w Buenos! Walkę z latynowską biurokracją, nie zwlekając, zaczniemy pewnie już jutro!
p.s. w zakładce "Galeria" znajdziecie zdjęcia z NY
4 komentarze:
Trzymam kciuki, bo jak nie Gryszki to kto?! ja się pytam ;) Czekam z niecierpliwością na kolejne newsy tym razem z America del Sur.
besos Fi
NY - moje największe podróżnicze marzenie... pieknie :) pozdrawiam AŚ
Marta, masz świetny styl; czytam Cię z przyjemnością.Ciotka M
Bahn bao!!! <3 smakowało żonie?
Prześlij komentarz