wtorek, 25 czerwca 2013

Bogota - koniec najpiękniejszych 4,5 miesięcy w podróży!

Po błogim lenistwie w Salento musieliśmy w końcu zwinąć namiot i ruszyć na spotkanie ze stolicą. Z tej okazji Rafał zgolił nawet hodowaną od kilku miesięcy brodę ;)

Droga nie należała do najprostszych gdyż jest jednopasmową, załadowaną ciężarówkami serpentyną. To już nie Ekwador i dziur było dużo więcej. Z resztą napotkane na trasie 3 wypadki – w tym 2 tiry leżące na boku na środku jezdni działały na wyobraźnie i wyostrzały koncentrację. Wróciliśmy na wysokość powyżej 2'000m, wróciły więc mgły i zimny deszcz.


Mieliśmy parcie czasowe – musieliśmy dotrzeć do Juana w Bogocie przed zmrokiem. Nie dlatego, że tak się umówiliśmy, ale dlatego że od 18:00 wszyscy motocykliści muszą posiadać kamizelkę odblaskową z wyszywaną rejestracją (!). Nie mieliśmy ochoty inwestować w nie w przeddzień sprzedaży motorów, a mandat to jakieś $200. Dodatkowo jak to w Kolumbii - policja jest wszędzie (podstawą udanego dnia jest przynajmniej jedna kontrola dokumentów).

O dziwo dotarliśmy nadspodziewanie szybko do stolicy. Zadzwoniliśmy do kolegi z CouchSurfingu czy i o której możemy się zjawić. Okazało się, że przed 19 nikogo nie będzie w domu. Nie było więc wyjścia – musieliśmy gdzieś przeczekać – była dopiero 16.

Z powodu wspomnianych kamizelek chcieliśmy by "postój" był możliwie blisko mieszkania Juana.

Zapomnieliśmy dodać, że zgodnie z kolumbijską tradycją przy wjeździe do miasta zastało nas oberwanie chmury (to samo było i w Cali, i w Pasto). Zatrzymywanie się w ruchu ulicznym i zakładanie peleryn było dość skomplikowanym manewrem, więc odpuściliśmy –„bo przecież zaraz przejdzie”. Przestało. Po 20 minutach. Znów byliśmy cali mokrzy. Miejsce na przeczekanie musiało więc mieć jedzenie, ogrzewanie i dużą tolerancje na zalegających klientów. Gdzie mogliśmy więc finalnie wylądować – oczywiście w „ambasadzie świata” – McDonald’s-ie. Do w/w wygód dorzucili jeszcze (jak zawsze) wi-fi gratis. Heh – oficjalne zakończenie podróży uczciliśmy więc niezbyt wykwintnym burgerem, frytkami, kawą i lodami.

Gdy w końcu nastała 19 ruszyliśmy na spotkanie z Juanem w jego domu. Strzelisty 15-piętrowy wieżowiec z parkingiem podziemnym, ochroną i obowiązkowym dla blokowisk kolumbijskiej klasy średniej ogrodzeniem pod napięciem. Wjechaliśmy na parking, zaparkowaliśmy motorki i poszybowaliśmy windą na 11 piętro :)

Ku naszemu zdziwieniu drzwi otworzył nam nie nasz host Juan, ale „australijska” Polka, która również przez Juana była ugoszczona. Po powrocie ze sklepu (a właściwie normalnego supermarketu) kolejna niespodzianka, czyli Albin i Justyna (poriomaniacy.blogspot.com), dla których Bogota była początkiem podróży. W jednym mieszkaniu spotkaliśmy więc 3 ze wszystkich 6 Polaków (nie licząc niemiłej Pani z polskiej ambasady w Buenos Aires), z którymi minęliśmy się podczas 4,5 miesiąca w Ameryce Południowej. Długi wieczór upłyną nam więc na wymianie informacji i podsumowaniu ostatnich dni wyjazdu.

Nazajutrz po śniadaniu wyruszyliśmy na misję opchnięcia motorów. Podjechaliśmy do Yamahy. Jednej, drugiej. Ktoś zna kogoś, zadzwoni, zapyta. Czekamy. Wraca. Motory są praktycznie nie do sprzedania w Kolumbii, tylko na części. No chyba, że gdzieś do jakieś małej wioski gdzie policjanci przymykają oko na brak papierów pojazdu u mieszkańców. Dla nas opcja bez szans. Nie mamy czasu na jeżdżenie po okolicznych wsiach, które nota bene znajdują się nie mniej niż 60 km od centrum Bogoty. Poza tym, co? Wjedziemy do wioski i zaczniemy ogłaszać, że chętnie sprzedamy nasze motocykle? Raczej nie. Myślę, że proceder nie odbywa się bezpośrednio. Wydało nam się to szukaniem guza w biały dzień.
W końcu Pan z Yamaha wychodzi z propozycją, że za 300$ może kupić dwa motocykle. Popatrzyliśmy na siebie i grzecznie uśmiechnęliśmy się dziękując za propozycje.

Zatrzymaliśmy się jeszcze przy jakimś warsztacie motocyklowym. Też zaczęli dzwonić, pytać. W końcu ktoś nam powiedział, że powinniśmy pojechać na południe Bogoty, gdzie jest cała ulica tylko z motocyklami i akcesoriami do nich. No to jedziemy. Szukamy - każdy daje przyzwoitą cenę, dopóki nie zobaczy chilijskich blach. Wtedy kręcą głowami, że zainteresowani nie są. Po kilku godzinach chodzenia od sklepu do sklepu i przepychania motorów jesteśmy już dość zrezygnowani. Czyżby opcja dojechania motorami na lotnisko i pozostawienie ich z kluczykami w stacyjce z przylepioną kartką - "Disfruta, es tuya" miałaby się spełnić? Mimo wszystko jakiś grosz warto by odzyskać.

No więc dajemy sobie ostatnią szansę. Idziemy do firmowego warsztatu Yamahy, jak mantrę powtarzając naszą utrwaloną od poranka kwestię: prawie nowe, w świetnym stanie, niespełna 18 000 km, bezwypadkowe, itd. Zaczekajcie - mówi do nas przemiły Kolumbijczyk, szef mechaników. Zniknął gdzieś na tyłach budynku. Czekamy, czekamy, chyba z 20 minut czekamy. Ja się poddałam. Mówię do Rafała, że chyba zostaliśmy grzecznie spławieni i nawet tego nie spostrzegliśmy.
Wychodzimy z warsztatu na główną ulicę gdzie stały nasze naprawdę świetne motory z którymi się zżyliśmy, dzięki którym tyle przeżyliśmy, a których teraz nikt nie chciał kupić, jakby były szrotami. Serce się kraje.
Spostrzegam nagle machającego do nas na horyzoncie owego Kolumbijczyka z warsztatu. Mówi, że Yamaha kupić naszych motorów nie może, ale kolega jest wstępnie zainteresowany. Chce zobaczyć maszyny. Jedziemy! Podjechaliśmy. Rzucił okiem, potwierdził to co mówili wszyscy inni czyli, że motocykli tych nawet "bokiem" nie da się wprowadzić na wtórny rynek bo nasz model jest jakby skojarzeniem dwóch modeli dostępnych w Kolumbii. Design jak od tańszej wersji, wyposażenie - hamulec tarczowy, felgi a nie koła szprychowe - jak w wersji droższej. Klops. Proponuje nam - nienajgorsze, w porównaniu do poprzednich ofert pieniądze za dwa motocykle, które niestety zostaną wykorzystane do przeszczepów (brzmi ładniej niż na części ;)).
SPISUJEMY umowę sprzedaży! Szok - byliśmy pewni, że sprzedamy je bez papierów. Pan nam odkręca tablice na pamiątkę.

Ostatnie dwa dni spędziliśmy leniwie włócząc się po niezbyt atrakcyjnej turystycznie Bogocie. Przez większą część podróży omijaliśmy większe aglomeracje, a na motocyklach byliśmy w stanie dotrzeć prawie wszędzie. Wg przewodników okolice Bogoty mają nawet coś do zaoferowania dla gringo-turyściaków, ale jak wyobraziliśmy sobie łażenie po dworcach, czekanie, szukanie, bilety, agencje turystyczne i inne tego typu uroki, to pomysł zaliczania szybko nam przeszedł. Stanęło na porządkowaniu zdjęć, gotowaniu (w normalnej kuchni !), żegnaniu się z Ameryką Południową w bardziej spokojny sposób.

centrum finansowe Bogoty - pod ziemią trwa budowa... linii autobusowej, czyli nowej odnogi TransMilenio
Nasz samolot odlatywał wieczorową porą w czwartek. Jak zwykle sami Kolumbijczycy odradzali korzystanie z komunikacji miejskiej na lotnisko. Nas jednak z przekory kusiło, żeby sprawdzić czy faktycznie jest aż tak źle. Dodatkową motywacją było puste konto w banku, ładna pogoda i niechęć przepłacania za taksówkę.
Po raz kolejny w tej podróży mieliśmy mnóstwo szczęścia! Dotychczas do portu lotniczego dojeżdżały tylko lokalne małe i niewygodne autobusy - te uznawane przez lokalnych ludzi za niebezpieczne, a zwłaszcza dla turystów. Dosłownie kilka dni wcześniej otwarto nowe połączenie TransMilenio. TransMilenio to sieć linii autobusowych, z wytyczonymi własnymi drogami (i nie są to zwykłe, domalowane buspasy, ale całe bezkolizyjne skrzyżowania i tunele, stacje z bramkami) - takie całkiem sprawne "metro dla ubogich".
Dzięki temu dotarcie na miejsce zajęło nam mniej niż godzinę i kosztowało mniej niż 1$/os :)

W drodze przypomniały nam się te wszystkie stereotypowe historie o podrzucaniu narkotyków osobom jadącym na lotnisko i w samym już porcie przed odprawą. Szczerze nie wiemy jak ktoś miałby to zrobić bez naszej wiedzy. Autobusy nie były zatłoczone (a jechaliśmy przed zachodem słońca w popołudniowym szczycie), a na lotnisku liczba policjantów i żołnierzy "na oko" przekraczała liczbę podróżujących.
Fakt faktem, że jak przed odprawieniem bagażu człowiek podpisuje świstek, że pakował się samodzielnie, więc wszystko, co jest w torbach należy do niego i ewentualnie znalezione towary przemycane również, to ręka jednak lekko drży. Ale tylko przez chwilę.

Po dotarciu na znane nam już lotnisko JFK w Nowym Jorku przez odprawę celną przeszliśmy szybciej i milej niż podczas przylotu z Polski. Niech każdy sobie sam odpowie dlaczego...


Psikusa sprawił nam jedynie LOT. Uziemienie Dreamliner'ów spowodowało, że zimowy rozkład lotów zmienił się trochę w stosunku do planowanego pół roku wcześniej, zamiast 8 godzin na najbliższy samolot do Polski przyszło nam czekać 56. Po raz drugi zamieszkaliśmy więc u Scott'a na Manhattan'nie. Pomimo zimna i ponurej aury znowu złaziliśmy miasto, robiąc przy okazji zakupy (choć podatek nowojorski nie czyni już elektroniki dużo tańszej).

Empire State Building na prawdę "drapie chmury"
Na Okęciu wylądowaliśmy  w poniedziałek rano. Za oknem śnieg, a do rozpoczęcia stażu aż 3 dni.

Trochę zmęczeni, ale za to najszczęśliwsi na świecie i bogatsi o mnóstwo obrazów, doświadczeń, kilka trwalszych znajomości, niezliczoną ilość tych przelotnych, ale co najważniejsze - z głowami pełnymi nowych marzeń na przyszłość :))




2 komentarze:

Poriomaniacy pisze...

Calkiem przyjemnie wrocic pamiecia do naszych poczatkow w Ameryce Poludniowej :) Alez wtedy bylismy zieloni! Teraz siedzimy tu juz prawie 5 miesiecy (w tym 3 w Peru) i tak nam sie podoba, ze z planowanych 6 miesiecy chyba nam wyjdzie caly rok. Ale tyle jest do zobaczenia.... Pozdrawiamy z Arequipy ;)
Justyna i Albin

Anna Barańska pisze...

Bardzo ciekawie napisane. Liczę na więcej.