wtorek, 27 listopada 2012

Pingwiny w Punta Tombo


O pingwinach Rafal marzyl od poczatku wyjazdu. Nic wiec dziwnego, ze gdy zapadła decyzja o odwrocie na północ, ciężko było ´´´przełknąć ´´ fakt, że pingwinów też nie będzie. Wzięliśmy do ręki przewodnik i zaczęliśmy sprawdzać, czy oby na pewno nie ma innych miejsc, gdzie te zwierzęta bytują. No i znaleźliśmy największą po Antarktydzie kolonię na półwyspie Punta Tombo na wybrzeżu  Oceanu Atlantyckiego.  Szybko obliczyliśmy, że to jakieś 500 km w jedną strone do nadłożenia, ale przy cenie benzyny 2,2/L, nie stanowiło to wielkiego problemu.  Wjechaliśmy na krajową „trójkę” i ku naszemu zdziwieniu, prosta linia na mapie w 100% pokrywała się z rzeczywistością! Droga przez ponad 330 km nie miała nawet jednego zakrętu! Krajobraz też był absolutnie jednostajny… uhhh PAMPA. Wioska w polowie drogi okazała się być stacją benzynową i stacją pogotowia, a poza tym – nic więcej. Nawet lam na poboczu było mniej niż zwykle. Pobiliśmy więc dzienny rekord odległości (409 km), a największą atrakcją dnia było chyba tylko wyprzedzanie jadącego 90 km/h tira motocyklami wyciągającymi maksymalnie 100 km/h ;) Do wiatru zaczęliśmy się już powoli przyzwyczajać, choć w dalszym ciągu żadna z niego przyjemność.

Dotarliśmy do Pingwinarium. Przy wejściu standardowa w wielu krajach sytuacja, czyli bilety dla obcokrajowców ponad 2x droższe. Grzecznie zapytaliśmy czy na podstawie argentyńskich praw jazdy możemy zostać potraktowani jak swoi… no i już chwile później mieliśmy w ręku tanie bilety z napisem „Nacional Mayor” :)!
Heh koszty poniesione z tytułu wyrabiania tutejszego prawa jazdy powoli zaczynają się zwracać!

Ale miało być o pingwinach!

Te biało czarne pocieszne zwierzaki , żyją 30 lat. Począwszy od 5 roku życia reprodukują się co rok. Zawsze są to dwa jaja.  Co ciekawe, pingwiny są monogamistami! Mają więc jednego partnera całe życie! Rozwodów nie uznają. Jeśli jednak „stary” nie wróci z polowania na rybkę, partnerka czeka na niego jeszcze dwa lata. Jeśli się przez ten czas nie zjawi, ta wybiera nowego partnera. Pomimo sezonowych migracji gniazda zawsze zakładane są w tych samych miejscach.
W kontaktach z ludźmi pingwiny nie przypominają innych ptaków – nie uciekają, potrafią się gapić, a nawet podchodzić. W związku z tym, że nie życzące sobie bliższego kontaktu pingwiny potrafią porządnie dziobnąć nie wolno ich dotykać. Na Punta Tombo dla ludzi wytyczone zostały ścieżki, a jeżeli naszą trasę krzyżuje człapiący pingwin to ma on pierwszeństwo i trzeba poczekać, aż przejdzie.

Po pingwinach postanowiliśmy zatrzymać się na jeden dzień na wybrzeżu i wybraliśmy sobie miasto Puerto Madryn, położone nad zatoką w której pływają wieloryby. W ciągu 2 dni wieloryba niestety nie udało się nam zobaczyć, było za to dużo wiatru i dużo piachu, ale za bezcenny uznaliśmy dzień odpoczynku od jazdy.

Zatoka, a właściwie droga wzdłuż zatoki w Puerto Madryn ma już w sobie coś specyficznego. Ta speczficyność przypomina tą z Sopotu lub z drogi nad podwarszawskie Zegrze zwlaszcza w okolicach Nieporetu. Nieważne, czy Amigo jedzie z dziewczyną na rozklekotanym skuterze z wbudowanymi głośnikami, czy w środku lśniącej terenówki – dominuje L A N S. Pojazdy toczą się środkiem drogi, łokcie chłodzi atlantycka bryza, co kierowca, to inna muzyka.
Idąc po plaży widzimy co chwilę, czy to na leżakach, czy bardziej w krzakach ludzi z mate w ręku i termosami pod pachą. Piją wszyscy :) Bez względu na wiek i płeć. Może więc i my – nie dla lansu, a dla smaku nabędziemy turystyczny zestaw do mate :P

Za  chwile wyjeżdżamy drogą nr 25 na zachód, by z powrotem znaleźć się na znanej z poprzednich postów „Ruta 40”, tym razem kierujc sie na polnoc!





Kumple z osiedla

zanim powstanie kolejny post, umieszczamy zwiastun:


piątek, 23 listopada 2012

Perito Moreno - dziura, albo fajne miasteczko

Pewni i szczesliwi, ze mamy cieple spanie udalimy sie na zakupy, postanawiajac porzadnie sie najesc i zrobic zapasy. Nasze postanowienie przeroslo jednak oczekiwania - Raul tez wpadl na pomysl nakarmienia nas i podczas przygotowywania obiadu (tego naszego) wladowal do piekarnika blache miesa (na oko 3kg). Do miesa dolozyl 3 male cebule - Bienvienido in Argentina! Siedzielismu wiec do polnocy, meczac obiad, potem drugi obiad, potem deser... W mniej i bardziej sensownych rozmowach wyszlo, ze Raul jest emerytowanym policjantem i byl chyba w okolicy kims nawet waznym - tutaj w naszych glowach zaiskrzyla idea:

wczesniej troche bilismy sie z myslami, bo jak pamietacie, nasze prawa jazdy z Buenos Aires zostaly wydane na 90 dni, czyli czas waznosci pieczatek w paszportach. Moglismy je przedluzyc, po uzyskaniu nowych pieczatek, ale tylko w Buenos (bo to region autonomiczny). Niby do tej pory nikt nas jeszcze nie kontrolowal, ale przy najmniejszej stluczce tracimy ubezpieczenia, nie mowiac juz o innych problemach, bo jak kogos rozjedziemy, to lapowka nie wystarczy... Z drugiej strony jadac do stolicy nadkladamy min. 1800km, i to po nudnej pampie, a my chcemy w Andy!

Ale skoro Raul jest taki fajny, to moze to wykotzystamy?
Municipialidad jest po drugiej stronie ulicy - odpowiada - idziemy o 8!

Perito Moreno ma kilka tys. mieszkancow, ale jest najwiekszym miastem w promieniu 200km, maly budynek miesci wiec wszystkie urzedy pod jednym dachem. Raul zaprowadzil nas do szefa... i po 10 min. dostalismy nowe prawka, wygladajace jak legitymacje szkolne ale wazne do 28.02.2013!(prawa jazdy w postaci plastikowych kart sa wylacznie w Buenos) Sa pieczatki i podpisy, a szefu okazal sie byc w przeszlosci motocyklowym podroznikiem i gorskim przewodnikiem;) Bye bye, Buenos

Odpadla wiec kolejna watpliwosc. Z Raulem zostajemy do jutra, jest cieplo, a nic dziwnego, ze dopadla nas fala przeziebien - tutaj w nocy sa przymrozki, szronu nie ma, bo wilgotnosc powietrza to 30% (jak podaje lokalna stacja TV). Momentalnie wytlumaczylismy wiec sobie, czemu nie wychodzilismy z namiotu przed 9 :)

Wyjazd planujemy wczesnie, bo w Patagonii najgorzej wieje po poludniu. Najblizszy cel - najwieksza poza Antarktyda kolonia pingwinow!

czwartek, 22 listopada 2012

270km wietrznego horroru!


Miało być tak – Wyruszamy z rana z Chile Chico, przekraczamy granicę, jedziemy na południe argentyńską nuuuuuuuuuuuudną pampą ciągnącą się przez setki kilometrów, by po jakiś 4 dniach dotrzeć do przepięknych zakątków południowej Argentyny i Chile.  Miało być, ale nie jest.

Z granicą poszło zaskakująco gładko. Oficer chilijskiej Aduana-y wraz ze stęplem dał nam nawet swój numer telefonu, bo był żywo zainteresowany kupnem naszych motocykli po zakończeniu podróży :) Nie chciałam go rozczarowywać, więc przemilczałam fakt, iż kończymy podróż w Kolumbii, heh. Po argentyńskiej stronie, też miło i sprawnie. Żadnych zastrzeżeń do motocykli, uff... Do tego wszystkiego długooczekiwana przez nas cena benzyny – 2,5 zł za litr :D

To by było na tyle, jak chodzi o dobre wiadomości.
Jak tylko wyjechaliśmy z miasta Perito Moreno, ostatniego większego miasteczka na trasie „Ruta 40” zaczęło mocno wiać. Na początku nie odczuwaliśmy tego aż tak bardzo , bo wiatr wiał nam w plecy. Grzaliśmy prawie „setką”, aż tu nagle po 40 km nasza asfaltowa droga skręciła w dolinę, w której zaczął się nasz horror. Cholernie mocny wiatr nie wspierał już nas od tyłu, tylko wiał ostrymi podmuchami od boku – to  z lewej to z prawej. Miałam wrażenie jakbym nagle zaczęła grać z żywiołem w jakąś przeklętą grę, w której zwycięstwem miała być moja gleba. Patrzę w lusterka – Rafał dzielnie stawia czoła, zaciskam więc zęby, siadam na skraju siedzenia motocykla, redukuje bieg i na wysokich obrotach staram się kontrolować tor jazdy, co rusz podcinana przez wiatr. Udaje się… przez jakieś 3 km… Nagle wiatr zmienił kierunek i zaczął wiać prosto w twarz, a od czasu do czasu z prawej strony. Jeden podmuch wyrzucił mnie na przeciwległy pas, z którego nie miałam dostatecznie dużo siły, by wrócić na swój. Na szczęście na „Ruta 40” ruch jest znikomy, a nawierzchnia idealnie płaska.  Zatrzymałam się więc i wspólnie zarządziliśmy przerwę przy najbliższych bandach ustawionych wzdłuż jezdni. Bez nich, nie moglibyśmy odejść od motocykli nawet na krok, bo wiatr był tak silny, że je przewracał.  Znaleźliśmy schronienie w wyschniętym korycie rzeki poniżej poziomu jezdni. Też wiało, ale nie tak bardzo. Przesiedzieliśmy tam bite 2,5 godziny, licząc na to, że pod wieczór wiatr zelżeje. Nie zelżał.

W między czasie zrodziła się myśl, że musimy zastanowić się nad ewentualnym planem „B”. Rozłożyliśmy mapę i zaczęliśmy kombinować. „Może zawróćmy już teraz, im dalej na południe, będzie nam trudniej”. „Może tak, ale przecież miał być tygodniowy treking w Tores del Paine…”

W końcu postanowiliśmy dojechać do granicy asfaltu (Ruta 40 jest aktualnie w trakcie wielkiej akcji asfaltowania na całej długości. Są odcinki już oddane do użytku, inne gotowe, ale jeszcze bez znaków i wymalowanych linii, są takie gdzie nawierzchnia jest już utwardzona, ale jeszcze bez asfaltu, są i takie gdzie prace jeszcze w ogóle się nie rozpoczęły) Wg naszych informacji asfalt miał się skończyć na 70 kilometrze, czyli względem naszej pozycji, za jakieś 14 km. Ruszyliśmy. Wciąż bardzo wieje, ale da się w miarę bezpiecznie jechać. Minęliśmy 70 km, asfalt jak był, tak jest i to aż po horyzont(!?) Napieramy więc przed siebie.  Po 90 km, jednak pojawiają się znaki informujące o objeździe i początku drogi bez nawierzchni, ale… wzdłuż szutrowej drogi ciągnie się jeszcze nie oddany do użytku piękny asfalt. Nadjechał za nami samochód, którego kierowca bez chwili zawahania ominął zasypany wjazd na ów odcinek i pojechał „zamkniętą” drogą. Zrobiliśmy więc to samo :) Nie będziemy jechali 20 km/h skoro możemy jechać 60-80 km/h. W ten łatwy sposób uniknęliśmy 50 kilometrów po szutrze.  Grubo po 20 dotarliśmy do mikro miejscowości, w której była stacja benzynowa, hotel ze sklepem spożywczym, hostel z campingiem, którego właścicielem był jeden z dwóch policjantów i koniec, nic więcej. Wioska stworzona tylko dlatego, że jeżdżą nią turyści, czyli wg miejscowych, poruszające się europejskie i amerykańskie bankomaty, z których bez skrupułów można wyciągać kasę. Niestety wiatr tak hulał, że nawet nie myśleliśmy o spaniu na dziko.


Podjechaliśmy więc do hostelu zapytać o ceny. Pokój dla dwojga 100 zł, camping 20 zł z ciepłą wodą i prysznicem. Opcja nr 2 zwyciężyła. Rozstawiliśmy namiot na najbrzydszym i najbardziej niewygodnym podwórzu świata. Po ciepłym prysznicu i obiedzie, w końcu była chwila by usiąść w bezwietrznej kuchni i pochylić się nad mapą, zastanowić się co dalej.

Serce mówiło by jechać na południe, by zobaczyć lodowiec Perrito Moreno, by ujrzeć na własne oczy wierze Tores del Paine, by spełnić marzenie. Rozum za to i rozsądek nakazywały zawrócić, dla bezpieczeństwa. Debatowaliśmy tak dobre dwie godziny, między sobą, z bardziej doświadczonymi od nas, poznanymi na promie do Chile Chico Austryjakami i francuską rodziną podróżującą Land Rowerem z dziećmi! (na marginesie, absolutnie fantastyczny pomysł!)

Rozmawiając z innymi motocyklistami o Ruta 40, wiedzieliśmy, że będzie wiało, bo wszyscy, absolutnie wszyscy podkreślali, że to była największa trudność tej trasy. Myśleliśmy jednak, że wyolbrzymiają nieco swoje opowieści. Nadchodząca noc udowodniła nam jednak, że nie. Wiało tak mocno, że nie byliśmy w stanie spać w namiocie. Pomimo zasuniętych wszystkich suwaków do środka wpadało tyle piachu, że nie dało się wytrzymać. Wzięliśmy więc  karimaty i śpiwory i poszliśmy spać w hostelowej kuchni.

Pomimo elektrycznego piecyka zmarzliśmy niemiłosiernie, co nie wpłynęło zbawiennie na moje leczone z trudem od tygodnia przeziębienie. O poranku wiatr wiał niezmiennie mocno, jeśli nie mocniej. W hotelowym spożywczaku  powiedziano mi, że w nocy prędkość wiatru sięgała 130 km/h!

Podjeliśmy decyzje… zawracamy na północ. Tym razem nie zobaczymy południowego Chile i Argentyny. Marzenia pozostaną marzeniami, przynajmniej niektóre, przynajmniej na razie. 

Z drugiej strony, gdyby wszystkie zaplanowane rzeczy przychodziły, jak do tej pory, z zaskakująca łatwością pewnie byśmy ich nie doceniali tak bardzo. A tak, jesteśmy bardzo szczęśliwi, że przejechaliśmy Carretera Austral, że mieliśmy szansę zobaczyć te wszystkie przepiękne, zapierające dech w piersiach miejsca. Naszej decyzji nie postrzegamy jako porażki. Wręcz przeciwnie, pierwszy raz w trakcie tego wyjazdu, poczuliśmy, że nie jest to realizacja kolejnych punktów programu, ale raczej czerpanie i korzystanie z tego co przynosi nam los. Ameryka Południowa jest tak wielka i tak bogata w miejsca warte zobaczenia, że siedząc tu nawet rok i tak pewnie nie zobaczylibyśmy nawet połowy.

Tym samym można powiedzieć, że zyskaliśmy trzy tygodnie i całkiem sporo pieniędzy, gdyż wejścia do Parków Narodowych na południu są kosmicznie drogie. Wykorzystamy je więc na inne przygody.

Powrót do Perito Moreno był chyba jeszcze większym koszmarem niż podróż na południe, gdyż wiatr wiał nam niemalże całą drogę w twarz i był nieznośnie zimny. Nasze 10-konne silniki, nie mające przeważnie problemu z osiąganiem setki, krztusiły się na trzecim biegu przy 50 km/h. Dodatkowo huk powietrza zagłuszał wszystko, więc biegi zmienialiśmy tylko w oparciu o obrotomierze. Przeciwstawiając się podmuchom jechaliśmy pochyleni, a koncentrowanie się na balansowaniu nazwać można było „terrorem psychicznym”. Mala rekompensata byly biegajace wzdluz drogi lamy (tak jak u nas n´sarny) i uciekajace z pobocza strusie!


Po 135 km w takich warunkach dotarliśmy do miasta niemal zamarznięci. Postanowiliśmy najbliższą noc spędzić w ciepłym hostelowym pokoju. Podjechaliśmy więc do informacji turystycznej, w której miła Pani powiedziała nam, że hostel jest tylko jeden, reszta to hotele. Nie znała cen. Pojechaliśmy się więc dowiedzieć sami. Po drodze, zahaczyliśmy o hotel, by rozeznać się w rynku - 225 zł to delikatnie mówiąc dość wygórowana cena, za standard typowego ośrodka WDW (Wojskowego Domu Wypoczynkowego) który pamiętam z dzieciństwa. Podjechaliśmy więc pod HOSTEL. Niewielki budynek parterowy w kolorze fioletowym. Na drzwiach napis – proszę dzwonić dzwonkami (były dwa). Drzwi otworzyła Pani, która już na pierwszy rzut oka wyglądała na „burdel mamę”. Niepewnym krokiem wchodzimy do środka, było może 5 pokoi, w korytarzu ciemno. Pani prezentuje nam pokój, odbiegający zgoła od turystycznych standardów. Pytamy o cenę – 175 zł za noc. Grzecznie dziękujemy i wychodzimy dość pośpiesznie.

Zrezygnowani nieco i zakłopotani, wracamy do motocykli. Nagle podbiega do nas szczerbaty starszy Pan, proponujący nam swój mini camping po drugiej stronie ulicy. Nieco nieufni wchodzimy na jego podwórko, na środku którego obok domu stoi metalowy bunkier nagrzany w środku, z ładną łazienką i gorącą wodą w kranie. 50 zł za naszą dwójkę! Ach! Jednak znów mamy szczęscie. Pan okazuje się być emerytowanym policjantem, który nota bene potwierdził nasze przypuszczenia dotyczące owego hostelu polecanego przez informację turystyczną!
Raul, w trosce o polepszenie hiszpańskiego Rafała, zagadał nas przez 2,5 godziny (przy kawie, ciastkach i oczywiście mate). Recytował pisane przez siebie wiersze (10-zgłoskowce), opowiadał o życiu, rodzinie i takich tam. „Mini camping” okazał się być (wnosząc po wpisach w zeszycie gości) dość popularnym miejscem, zwłaszcza wśród Żydów, gdyż Raul ma przodków z Libanu, wobec czego mówi po hebrajsku i arabsku. Znaleźliśmy więc ciepłą i spokojną oazę, wiatr wieje nad naszymi głowami, a my nic sobie z tego nie robimy.

wtorek, 20 listopada 2012

Koniec Chile?


Znalezlismy sie na promie plynacym przez Lago General Carretera z Puerto Ingeniero Ibanez do Chile Chico. Zamierzamy wiec jutro znaleźć się w Argentynie, o ile oczywiście celnicy wypuszcza nas, czyli obcokrajowcow, na zarejestrowanych w Chile motocyklach. Liczymy oczywscie, ze będzie dobrze ;). Dodatkowo jest 21, Slonce wlasnie zaszlo, a czeka nas jeszcze szukanie miejsca do spania, a jak mawia mama kolegi Rucia: przy granicy mieszka najgorszy typ człowieka. Planujemy wiec zachować ostrożność.

 Wszystko to podejrzanie wygląda na wiecej, niz zbieg okoliczności: jedyny prom przypływa godzinę po zamknięciu granicy, wszyscy pasażerowie musza wiec znaleźć gdzieś  nocleg – my wybieramy wyjazd za miasto.

Na promie poza nami sa 3 inne pary motocyklistów. Nasze maszyny, choc wyglądają troche ubogo, to dały radę pokonać te same odcinki, co 650 cc i więcej ;) Podczas 2,5 h rejsu jest jednak mnóstwo okazji do wymiany doświadczeń. Austriacy planują zakończyć na Alasce, Niemcy wyruszyli w podobnym okresie co my z Valparaiso, a Francuzi powoli kończą, mając już za sobą Peru i Boliwie. Nasza metoda podróżowania na zdobytych na miejscu motocyklach spotyka się o dziwo z uznaniem – okazuje się, ze Wandergryszki zaplacili za nowe tyle samo, ile kosztuje sama wysyłka z Europy (czyli w jedną stronę).

Co do naszych zaległych dziejów:

Carretera Austral, wbrew początkowym obawom, okazala się dla nas przejezdna i bezpieczna. Poza początkowym, przebudowywanym, odcinkiem pokonywaliśmy szutr z prędkością nawet 70 km/h, oczywiście tylko wtedy, gdy warunki na to pozwalały i nie stanowiliśmy zagrożenia dla samych siebie.

W miare poruszania się na poludnie robilo się, przeciwnie istniejącemu na półkuli południowej porządkowi – coraz cieplej! Dodatkowo na okolicznych stokach pojawił się „dżunglopodobny” las. Zielony, gesty, wysoki, a w przewodnikach opisywany jako „evergreen rainforest”. Nie jesteśmy geograficznymi specjalistami, ale przy dłuższym dostępie do Internetu sprawę obiecujemy zbadać dokładniej. Tak, czy siak, piszac w innej terminologii, jechało się milo i przyjemnie, pomimo początkowych wątpliwości (spowodowanych jazdą po drodze z „morzem” kamieni wielkości piłek do tenisa) byliśmy zadowoleni z wyboru Carretera Austral. Las przecinaly wodospady, a ośnieżone szczyty skutecznie odwracały naszą uwagę od szutrowych serpentyn. Po pokonaniu najniebezpieczniejszych odcinków pojawiła się nagroda – 1. asfalt po 205 km! W kocu mogliśmy przyśpieszyć (zwiększając tym samym tempo podziwiania widokow). Nocleg standardowo – w przydrożnej zagrodzie. Tym razem towarzyszyły nam psy, koń i krowa z cielęciem.



W Coihayque, lokalnej stolicy, kupiliśmy obowiązkowe ubezpiecznie do Argentyny, zobaczyliśmy kolejna akcje mycia samchodow przez strażaków (tutaj chcieli już $4), zdobyliśmy bilety na wspomniany na początku prom. Miasto, jak miasto – obkupiliśmy się w zapasy i rozbiliśmy z namiotem 15 km dalej.

Przed nami Ruta 40 w Argentynie. Podobno w lepszym stanie, ale z silnymi wiatrami, czasami uniemozliwiajacymi jazdę (czyli >100km/h). Chile bylo dla nas bardzo milym krajem: drogi byly rowne, kierowcy rozsadni, pogoda sprzyjala, a na stacjach benzynowych mozna bylo wziasc darmowy prysznic. Nauczylismy sie  miare sprawnie poruszac na motocyklach: szutry, zakrety i podjazdy mamy przecwiczone. Z jednej strony dobrze, a z drugiej szkoda, ze nie przezylismy zadnego trzesienia ziemi. Ceny byly wysokie, ale standardowym kombinowaniem dawalismy sobie rade, a w kazdym wiekszym sklepie byly zatrudnione osoby do pakowania zakupow :)

Tak, czy siak, koniec Chile planowany jest tymczasowo. Zamierzamy wrocic jeszcze do kraju na poludniu, jednym z celow Ameryki Poludniowej jest przeciez park Torres del Paine
...........

sobota, 17 listopada 2012

Carretera Austral

Zgodnie z planem dotarlismy promem do Chaiten. Odprawa motocykli w porcie byla o polnocy, wyplynelismy o 2:00 a prawie na miejsce dotarlismy o 8:00. "Prawie" bylo dlatego, ze z powodu odplywu prom nie mogl podplynac do brzegu az do godziny 14... Mielismy wiec 6 godzin na zwiedzanie miasta,o jakies 4,5 h za duzo, gdyz miasto po erupcji wulkanu w 2008 nadal nie podnioslo sie na nogi. Napotkany na ulicy mieszkaniec powiedzial nam, ze jeszcze kilka tygodni temu na ulicy bylo mnostwo pylu, ale jako, ze niedawno byly w Chile wybory, to ulice zostaly oczyszczone. Widzielismy jednak wiele opuszczonych budynkow, wypelnionych popiolem do wysokosci okien. Po pustych drogach poruszal sie glownie kurz, a ceny w sklepach zrobily sie nagle 20% wyzsze - jednym slowem: kto mogl to uciekl, a ci, ktorzy zostali nie maja lekko - wulkan pozostaje aktywny, a trujace pyly w dalszym ciagu zagrazaja mieszkancom. My po godzinie, z zalzawionymi oczami zaczelismy sie juz kierowac z powrotem  w strone morza. Nawiazalismy po drodze kontak z motocyklistami, ktorzy juz przejechali Carretera Austral (na motocyklach o 9-krotnie wiekszej pojemnosci silnikow, niz nasze), jak i z rowerzystami, ktorzy dopiero sie w jej kierunku wybierali.


Jednak juz pierwsze kilometry za Chaiten wynagrodzily nam wszystko - ta czesc Chile jest po prostu PIEKNA! Osniezone szczyty, strome skaly, rwace strumienie i zielone laki. Po 48 km skonczyl sie asfalt i tutaj zaczela sie nasza wlasciwa przygoda. Poczatki nie byly latwe, gdyz postep jest nieunikniony i droga asfaltowa jest caly czas wydluzana: byly wiec wielkie kamienie (jako wzmocnienie), ruch wahadlowy i objazdy drogi szutrowej (czyli jazda po piachu wzdluz). My i nasze male potworki dalismy jednak rade i jestesmy juz w polowie odcinka szutrowego, czyli w miescie La Junta (jest wifi na glownym placu ).



Pomimo, iz Carretera Austral jest w Chile droga "krajowa" to wielkich, kurzacych tirow jest na szczescie niewiele, a trasa ma glownie znaczenie turystyczne. Przekonalismy sie o tym, gdy poznym popoludniem szukalismy noclegu. Zapukalismy do domu przy ladnie polozonej lace, a wlascicielka bez zadnych dodatkowych pytan pozwolila nam sie rozbic z namiotem, zyczac nam milego wieczoru.




PS. W La Junta trwa wlasnie akcja strazakow - rozstawili sie obok glownego placu i myja wszystkim chetnym samochody :)

środa, 14 listopada 2012

Czarna dziura - Valdivia

W międzyczasie pojawila się krótka notka o naszej przeprawie na wyspę Chiloe, jednak nie możemy pominąć milczeniem dnia spędzonego nad jeziorem w miejscowości Lifen i czterech dni w Valdivii.
Nad jezioro nie planowaliśmy jechać. W piątek wieczorem dostaliśmy jednak zaproszenie do domku letniskowego. Postanowiliśmy wykorzystać to, co oferuje nam los. Nie mogło być lepiej... Na miejsce dojechaliśmy grubo po 20:00, co było dość stresujące, bo jazda motocyklem po zmroku nie należy do przyjemności, zwłaszcza poza miastem po nieoświetlonych drogach. Kiedy w końcu udało nam się znaleźć dom Mauricio, spotkaliśmy w nim kilkanaście innych osób z całego świata. Po wspólnym pysznym obiedzie, z pełnymi brzuchami, siedzieliśmy do późnej nocy gadając i wymieniając doświadczenia z innymi podróżującymi po Ameryce Południowej.
Nazajutrz większość poszła się wspinać. My, z braku formy i sprzętu, odpuściliśmy, choć po raz kolejny wróciły postanowienia, że jak będziemy znowu w Polsce, to trzebaby na panel pochodzić i odświeżyć nieco dawne umiejętności.
Alternatywą okazała się przejażdżka na pobliskie termy. Jak nam M.  wytłumaczył, jak wygląda droga dojazdowa, a właściwie jej brak, Marta poddała się walkowerem. Ustaliliśmy, że pojadzie jako pasażer na Suzuki DR 600 z Mauricio, a Rafał po raz pierwszy spróbuje dzikiego offroadu na YBRce! Droga rzeczywiscie okazala sie byc wyzwaniem... z kamieniami wielkosci pilek, strumieniami, stromymi wzniesieniami i oczywiście dziurami. Mauricio zaliczył nawet glebę na kilkumetrowym skalnym podjeździe. O dziwo Rafał na swoim małym motorku dzielnie pokonał wszystkie wertepy, a motocykl po godzinie był tylko brudny :)
Termy rzeczywiście warte były trudnej trasy. Wygrzaliśmy się porządnie, a że po znajomości, to za darmo. Pozostał więc tylko powrót do Llifen, tak w ramach powtórki nowonabytych umiejętności jazdy w górach. Test zakończył się z Marta i Rafałem na 1 małej YBRce. Ekonomia wygrała nad mocą, bo Mauricio musiał na oparach dojechać do stacji benzynowej, pomagając sobie wyłączaniem silnika na zjazdach.
W niedzielę wieczorem dotarliśmy do domu Robina w Valdivii. Ahh wreszcie ciepły prysznic!
Jeszcze tego samego dnia poszliśmy nad rzekę pooglądać leżące na deptaku i pobliskich jezdniach...lwy morskie!
Tak tak, właśnie lwy morskie! Też nie wierzyliśmy, hehe
Są to wielkie, zwaliste, z pozoru nieporadne i niezdarne, bardzo leniwe zwierzęta. Na noc więc, by nie spać i nie marznąć w wodzie, wychodzą na ląd. Zadomowiły się do tego stopnia, że na bulwarach umieszczono tablice informacyjne - nakazujące spacerującym omijanie ich i zakazujące zaczepiania! Na własne oczy widzieliśmy jak wielkie cielsko rzuciło się w stronę biegnącego wzdłuż rzeki chłopaka, który najwyraźniej omijał lwy morskie zbyt wąskim łukiem.
Poruszają się całkiem zwinnie jak na swoje gabaryty :)
Planowaliśmy spędzić w Valdivii 2 noce, wyjechać we wtorek z samego rana. Jednak atmosfera panująca w mieście, w domu Robina i wreszcie  wśród społeczności CS i przyjezdnych, sprawiła, że zasiedzieliśmy się aż do czwartku!
Nic więc dziwnego, że Jorge, który zapraszał nas do siebie na imprezę planowaną na środę, parsknął śmiechem, gdy zobaczył nas w progu swojego domu. Zapewnialiśmy go bowiem, że z pewnością tego dnia będziemy już w okolicach Puerto Varas.
Jak się później okazało nie byliśmy jedynymi, którzy z dnia na dzień przedłużali swój pobyt w Valdivii. Dwaj niezależni rowerzyści także nie mogli się zebrać, by na nowo ruszyć w drogę, a na imprezie był i Brazylijczyk który przyjechał do Valdivii na jeden dzień i siedzi już...8 lat. "Valdivia jest jak czarna dziura", powiedział, wciąga i nie chce wypuścić nikogo, kto przyjechał :)
Hehe, trochę przerażeni myślą, że już tu miałaby się zakończyć nasza podróż, pomimo ulewy, w czwartek wyjechaliśmy z miasta, zaliczając tym samym pierwszy dzień podróży w deszczu po szutrach. 
Kolejne dni upłynęły nam na dość sprawnym przemieszczaniu się na południe. Po drodze "zaliczyliśmy" jeszcze jeden wulkan-Osorno, ale nie będziemy Was tym zanudzać... ;)
Wyspa Chiloe okazała się nie być wybitnie atrakcyjną. Poza wieczorem spędzonym nad oceanem ze spektakularnym zachodem słońca nie było się zbytnio czym zachwycać. Dodatkowo pracownicy biur sprzedaży Naviera Austral, jedynego przewoźnika na trasie Quellon - Chaiten, nie należą do najbardziej kompetentnych...
Gdy byliśmy w Castro, gdzie odebraliśmy już wszystkie ostateczne dokumenty naszych motocykli, dzięki którym możemy wyjechać z Chile, w biurze poinformowano nas, że najbliższy prom odpływa w czwartek. Zarezerwowaliśmy więc miejsca i ruszyliśmy na południe by następnego dnia kupić bilety i przenocować w mieście portowym.
Gdy dojechaliśmy, okazało się, że "w czwartek o 2 nad ranem" znaczy wg Pań noc z czwartku na piątek! Oznaczało to dla nas dodatkowy dzień czekania... Rozłożyliśmy mapę i przedyskutowalismy ewentualny powrót przez północ wyspy. Nie opłacało się - ani czasowo, ani finansowo. Znaleźliśmy więc tani camping nad zatoką. Zbiliśmy 1/4 ceny, za co śmiertelnie obraziła się na nas żona właściciela, bardzo miłego straszego Pana który wyszedł ze słusznego założenia, że lepiej zarobić coś niż nic. Miejsce naprawdę godne polecenia, czysto, miło, ciepła woda w łazience i do morza 15 metrów - camping Neptuno w Parque Muncipal, Quellon.
Pisząc tego posta siedzimy w portowym parku z wifi sącząc piwo po kryjomu przed... miejscowymi żulami, którzy, jak poinformowała nas Pani w sklepie w którym nabyliśmy złoty trunek, gdy zobaczą, co pijemy, żyć nie dadzą póki ich nie poczęstujemy...
Tak nam leniwie płyną ostatnie godziny przed powrotem na kontynent. Ahoj!

sobota, 10 listopada 2012

Opuszczamy staly lad

Jestesmy w drodze na wyspe Chiloe, a konkretnie to na promie, a prom, jak to w Chile bywa, ma wifi ;)
Doswiadczylismy juz pierwszej jazdy w deszczu, a nawet w deszczu i po szutrze - dalismy rade, choc motocykle wygladaly jak blotne kule.
Strona www Registro Civil podala ze nasze Padron-y, czyli dokumenty potrzebne do opuszczenia Chile sa gotowe i w kazdym urzedzie mozemy sobie wydrukowac kopie! Wstepny plan zaklada przejazd Carretera Austral na poludnie i przedostanie sie do Argentyny w ciagu tygodnia.

Statystyki:
Km: 2'563
Widzianych fotoradarow: 0
W miare poruszania sie na poludnie benzyna tanieje, ostatnia cena to 766 pesos za litr, a to juz 5,10 zl :))

Wiecej mniej i bardziej konkretnych szczegolow podamy wkrotce...


środa, 7 listopada 2012

Wulkan Villarica




W stronę Valdivii ruszyliśmy wprost spod wulkanu Villarica. Mieliśmy wielki apetyt na jego zdobycie, co prawie nam się udało, ale... od początku.

Do Parku Narodowego dotarliśmy pod wieczór, dzięki czemu nie zapłaciliśmy za wstęp. Drogą szutrową wspielismy się razem z motorami aż 600 m na odcinku 7km. Płaskie, szerokie, idealne pod namiot miejsce z widokiem na wulkan jakby czekało na nasz przyjazd. Od niego tylko pięć minut pieszo zaczynał się szlak. Idealnie!! Zaczęliśmy rozkładać namiot i zauważyliśmy że prawie nie mamy wody. No tak! Przecież w trasie zrobiliśmy litr herbaty dla rozgrzania się od środka (wiał bardzo zimny wiatr tego dnia). Jak mogliśmy o tym zapomnieć!
Na szczęście zjeżdżał z góry jakiś samochód. Niewiele myśląc zatrzymaliśmy go i spytaliśmy o wodę. Dostaliśmy 3L!juhu! Po problemie w pół minuty;)

Nazajutrz już od 7:30 rano wjeżdżały busy pełne turystów, krótrzy wykupili wejście z przewodnikiem za 40-60$ od osoby w agencjach przed parkiem. My postanowiłyśmy spróbować wejść na własną rękę. Wszyscy nam mówili że obowiązkowe są raki, kask i czekan!! My jednak z relacji innych podróżujących i swojego górskiego doświadczenia, wiedzieliśmy, że jak 80 osób każdego dnia wydeptuje szlak, to sprzęt raczej potrzebny nie będzie, tym bardziej, że we wspomnianych agencjach nie są wymagane żadne zaświadczenia lekarskie i nie ma granicy wiekowej. Poza tym był to śnieg, a nie lodowiec. Treking zaczęliśmy około 9 rano. Już po niespełna 1,5h byliśmy jakieś 600 m wyżej. Warunki były super, a po śladach na śniegu wchodziło się jak po schodach, nie było ślisko, panowała lekka ciapa. Niestety, napotkaliśmy inne trudności. Na wysokości 1900 m n.p.m. stali parkowi strażnicy. Poprosili nas do siebie, zapytali gdzie idziemy. Hehe biorąc pod uwagę, że jest tylko jeden szlak, była to czysta kurtuazja z ich strony. Powiedzieliśmy, że chcemy wejść wyżej, być może aż do szczytu wulkanu, ale to zależy od warunków jakie będą na szlaku, bo oczywiście wchodząc bez sprzętu, nie chcemy zbytnio ryzykować. Gdy uznamy więc, że jest zbyt ślisko i niebezpiecznie poprostu zawrócimy. Na nic się zdały nasze tłumaczenia. Staliśmy tak z 10 minut i rozmawialiśmy o górskim doświadczeniu, Polsce, Janie Pawle II, medycynie, zarobkach w Chile i naszej ojczyźnie, aż w końcu strażnik powiedział o co naprawdę chodzi. No i znów potwierdziła się teza: "jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze...". Pan po kilku minutach rozmowy z nami stwierdził, że gdyby to od niego zależało to by nas puścił. Niestety, gdyby tak się stało, a nas zobaczyliby przewodnicy z agencji, natychmiast donieśliby do szefa parku, że ludzie bez sprzętu i licencji wspinają się na górę. A to mogłoby oznaczać zwolnienie z pracy dla naszego rozmówcy.
Trzeba dodać, że w miejscowości Pucon, poniżej parku, można wypożyczyć sprzęt. Nie ma jednak wypożyczalni samej w sobie. Są owe agencje, w których wykupuje się wejście z przewodnikiem. Wypożyczenie samego sprzętu (na marginesie-miernej jakości) jest możliwe i kosztuje dokładnie tyle, co wejście z przewodnikiem. No i koło się zamyka...
Postanowiliśmy odpuścić więc komercję, bo 80$ za pół dnia przyjemności trochę by nas za mocno zabolało. Nic to. Wulkanów w Chile jest dużo, może więc uda nam się znaleźć mniej atrakcyjny turystycznie, tańszy.

W galerii, w albumie zatytułowanym "w drodze do Valdivii" znajdziecie więcej zdjęć z Parku Narodowego i okolicz wulkanu.

Z informacji praktycznych dla innych podróżujących po Chile, potencjalnie czytających bloga. Aktualnie rozbijanie namiotu u podnóża wulkanu, czyli dokładnie tam gdzie my, jest zakazane. Wulkan Villarica jest aktywny, dotychczasowe erupcje zdarzały się średnio co 20-30 lat, a ostatnia była w '86 r. Minęło więc 26 lat, ryzyko kolejnej jest wysokie i wzrasta z każdym dniem.
Na szczęście mentalność mają nieco inną od naszej. Nikt więc nie pofatygował się do nas, żeby nas o tym poinformować lub co gorsze, wlepić mandat. Ta kwestia została poruszona w rozmowie ze strażnikiem na szlaku, gdzieś między tematem papieża a zarobków ;)

Zdjęcia

W galerii umieściliśmy zaległe zdjęcia z Valparaiso i z drogi do Valdivii!
Po trzydniowym odpoczynku w w/w jutro ruszamy dalej na poludnie do Puerto Mont. Trzymajcie kciuki by nie padało :)

piątek, 2 listopada 2012

Pierwsze 1500 km za nami

Przez ostatni tydzień poznaliśmy już trochę nasze motorki. Ok, nie są to demony szos, ale naprawdę dobrze sobie radzą. Po asfalcie jedziemy ze średnia prędkością zbliżoną do innych bardziej zaawansowanych technicznie ekip. Z tą różnicą, że spalamy jakieś 3-4 razy mniej benzyny, która w Chile ma zbliżoną cenę do polskiej...
Po szutrach oczywiście idzie nam wolniej niż "konkurencji", ale generalnie idzie. To jest najważniejsze. Okazuje się że się da, choć początki nie były łatwe...

Podróżowanie po Chile motocyklem sprawia nam mnóstwo frajdy. Drogi lokalne są w takim stanie jak najnowsze odcinki polskich autostrad. Zastanawiamy się dla kogo zostały one zbudowane, bo ruch jest znikomy. Nie ma się co dziwić z drugiej strony... 1/3 Chilijczyków mieszka w Santiago (około 4,5 mln), drugie co do wielkości miasto ma 250 tyś. mieszkańców. Cała reszta więc rozsiana jest po kraju.
Państwo o szerokości mniej więcej 200 km zachwyca. Mamy wrażenie że codziennie śpimy w innym klimacie. Ogólnie w ciągu dnia jest naprawdę ciepło, choć odczuwamy to wyłącznie na postojach, bo w czasie jazdy wiatr nas skutecznie schładza, czasem nawet zmraża. W nocy za to jest bardzo zimno. Temperatura spada do +3-5 st.C. Efekt jest taki że nasz dobowy cykl jest podporządkowany wschodom i.zachodom słońca. Koło 21:30 jesteśmy najczęściej gotowi do snu i nie wychodzimy ze śpiworów do czasu gdy namiot się trochę nagrzeje, czyli do około 8 rano. Nie ma więc co ukrywać, wysypiamy się ;)))

Noclegi zdażają się nam w różnych miejscach - albo na campingach, które w większości są jeszcze nieczynne, czytaj darmowe, bo jaszcze nie sezon, albo po prośbie u kogoś na polu albo gdzieś gdzie jest fajnie, ładnie i nie na widoku. Niestety w Chile chyba nie ma czegoś takiego jak państwowe/niczyje tereny. Wszystkie pola i lasy są szczelnie ogrodzone drutem kolczastym nawet wzdłuż szutrowych dróg zdala od wsi i miast. Utrudnia nam to znajdowanie odpowiedniego miejsca do spania. Jednak póki co zawsze się udaje. Na jednym z nieczynnych campingów, na którym rozbiliśmy się pod domem właścicielki, mieliśmy łazienkę z ciepłą wodą do dyspozycji, a rano dostaliśmy w prezencie ciepłe, świeżoupieczone bułeczki na śniadanie ;))) ...i to wszystko tylko za uśmiech i chwile rozmowy.
Fajnie, że w czasach konsumpcjonizmu bezinteresowność nie znikła kompletnie. Z resztą to nie jedyny przykład. Innym razem, gdy po pierwszym tysiącu kilometrów musieliśmy wymienić olej, akurat była promocja... 5$ za wymianę + cena oleju. Grzecznie podziękowaliśmy, mówiąc że zmienimy sami, bo nie mamy wiele pieniędzy. Panowie postanowili więc wymienić nam olej za darmo, podczas gdy my spokojnie zjedliśmy drugie śniadanie.

Gdy zatrzymujemy się w dużych miastach, staramy się zawsze znaleźć hosta przez CouchSurfing. W październiku, kiedy załatwialiśmy prawo jazdy i rejestrację motocykli uratowali oni nasz budżet. Spędziliśmy aż 17 nocy w miastach! Gdyby przyszło nam zapłacić za hostele w NY, Buenos Aires, Santiago i Valparaiso bylibyśmy chudsi o jakieś 2000 zł.

Póki co szczęście nam sprzyja. Jedziemy więc dalej... Najbliższe punkty to Pucon i Valdivia!

czwartek, 1 listopada 2012

Motocyklowe poczatki

Piszac te slowa mamy juz za soba 1256 km pokonanych na jenosladach, ale nauka podrozowania na motocyklach przebiegala dla nas bardzo ciekawie.

Zaczelo sie od pakowania. Wiedzielismy od poczatku, ze bagazy mamy duzo, a pojecia, jak je zaladowac - malo. Poogladalismy rozne fora, blogi i galerie z podrozy, i co wyprawa, to metody mieli inne. W koncu kupilismy w ciemno troche gumek, w tym 2 dosc dlugie (1,2m 3-krotkie sie rozciagajace) i zadecydowalismy, ze zaczniemy sie pakowac rano, a jak nie wyjdzie, to bedziemy miec caly dzien na myslenie. Okazalo sie, ze po 30 min. bylismy zaladowani i gotowi do jazdy, bagaze byly stabilne, a wszystko co mielismy sie przydalo ;) (w pakowaniu zarowno pomyslami, jak i fizycznie pomogla nam tez bardzo poznana na miejscu Judith - DZIEKI !!!)

Przyszla kolej na trase. Naszym pierwszym celem bylo nadmorskie Valparaiso. Droga zas miala wiesc przez gory, bo autostrad zamierzalismy od poczatku unikac. Gdy tylko uporalismy sie z wyjazdem z Santiago (jakies 2h i 35 km - ale to tylko nasza wina, bo siec platnych autostrad jest wokol miasta naprawde super rozbudowana) naszym oczom ukazaly sie: piekne widoki i puste drogi. W tym momencie przestalismy zalowac czegokolwiek - warto bylo i tyle!

Pierwsze km uplynely nam tez na docieraniu silnikow: czestej zmianie biegow, cogodzinnej przerwie do calkowitego wychlodzenia i unikaniu obrotow powyzej 4000, co ograniczalo nasza predkosc do 55 km/h, ale jak na motocyklowych lamerow przystalo - i tak wydawalo sie nam, ze jedziemy szybko. Pierwsze trudnosci pojawily sie dopiero w miastach. W Chile w komunikacji miejskiej dominuja "busiki", a dodatkowo rzadko istnieje cos takiego, jak przystanek z zatoka. W zwiazku z tym, jezeli ulica w miescie ma 2 pasy, to prawy jest busowo-postojowy, a lewy zostaje dla samochodow (dodajmy, ze w Chile, pomimo, iz drogi sa bezpieczne, to ograniczenia przestrzega sie tak samo jak w Polsce). Wyszlo z tego, ze my tez jechalismy prawym, a pierwsze miasta pokonywalismy w tempie zolwia, przeciskajac sie miedzy busikami. Trzeba przyznac ze bylo to nielada wyzwanie. Autobusy sa wszedzie, scigaja sie na wzajem, a kierowcy komunikacji miejskiej przeszli chyba obowiazkowy kurs bycia bezwzglednym i chamskim na drodze :/ Jakos jednak udalo sie nam ujsc z zyciem...
W sumie 150km z Santiago zrobilismy w 5h.

Valparaiso rzeczywiscie nas urzeklo, nie tylko dlatego, ze na strome miejskie wzgorza kursuja 100-letnie windy, ani nie z powodu fok, na ktore gapilismy sie przez godzine. Jest 20x mniejsze od Santiago, nareszcie oddychalismy wolnym od smogu powietrzem, a dodatkowo w koncu mielismy pokoj dla siebie, bo goszczacy nas Nicolaz musial wyjechac 2 godz. po naszym przyjezdzie.

W Valparaiso poczulismy wiec na dobre, ze pokonalismy wszystkie formalnosci potrzebne do rozpoczecia motocyklowej podrozy. Nareszcie odpoczelismy od milionowych miast, ktorych nie zamierzamy ogladac przez najblizsze miesiace.