niedziela, 28 października 2012

650 km za nami!

Szegoly pojawia sie w miare dostepu do internetu, bo na razie jakos specjalnie sie za siecia nie uganiamy ;)
Ogolnie: jest super
Jestesmy w: Talca, ale zaraz stad znikamy
Silniki sie docieraja i wyprzedzanie pod gorke stanowi dla nas coraz mniejszy problem. Bagaze, choc nie wygladaja profesjonalnie, to trzymaja sie mocno. Drogi natomiast sa jak na razie za wyjatkiem miast puste i wyjatkowo dobre, choc mamy juz na koncie 40 km po stromych szutrach!
Najwieksza zaleta: 440 km na 3/4 baku!!!


piątek, 26 października 2012

Mamy je! cz. 2

Wszystko przebiegało pomyślnie i w poniedziałek, czyli 5 dni od zakupu, odebraliśmy Homologacion, dokument, bez którego nie bylibyśmy w stanie zarejestrować ostatecznie motocykli. Założyliśmy optymistycznie, że wtorek przeznaczymy na formalności, skompletowanie potrzebnych do wyjazdu dodatków, odebranie (z gotowymi dokumentami) maszyn z salonu (najlpiej w porze najmniejszego ruchu, aby spokojnie doskonalić (czyt. nauczyć się prawie od zera) technikę jazdy.

A wyszło jak zwykle, czyli w pośpiechu ;)

Celem otrzymania tablic udaliśmy się z samego rana do Registro Civil. Po drodze zaplanowaliśmy przystanek w bankomacie, bo rejestracja, jak to rejestracja - kosztuje. I tu niespodzianka! Założyliśmy sobie przed wyjazdem konta w takim banku, co to nie pobiera prowizji od wypłat na całym świecie. Jakoś tak wyszło, że do końca miesiąca zaplanowaliśmy korzystanie z konta Marty. A w bankomacie komunikat: "karta zablokowana" (tłum. autora). Próbujemy jeszcze raz, PIN sprawdzamy, dalej nic. Idziemy do innego bankomatu - też zablokowana. Gotówki wystarczy nam tylko na jedną rejestrację. Bojąc się najgorszego, logujemy się do banku poprzez pierwsze lepsze wifi - uff - pieniądze są, tylko karta "się zablokowała". OK, przelewu na ulicy nie będziemy robić, zarejetrujemy jden, wrócimy do domu, wyjaśnimy sprawę i zarejestrujemy drugi. W urzędzie promocja - brak kolejek, Marta dostaje tablice (2, bo w Chile motocykle mają też rejestrację z przodu) w 10 min. Jako dygresję dementujemy plotkę, że od otrzymania nr RUT należy odczekać 10 dni na "cośtam wprowadzenie do bazy" i dopiero wtedy można cokolwiek w tym kraju zarejestrować. Nam bez problemu udało się to 5. dnia.

Szybko do domu - telefonujemy przez Skype'a do banku - a tak sobie zablokowali kartę, bo ktoś wypłacał pieniądze na drugim końcu świata. Niby dzwonili, ale to chyba oczywiste, że w najdroższej strefie roamingu telefonu od nieznajomych się nie odbiera... odblokowali kartę w minutę. Wracamy po 30 minutach do Registro, a tam nowość: kopia mojej faktury jest dla nich nieczytelna. Musimy zrobić nową kopię oryginału, ale faktura to ważna rzecz i xero musi potwierdzić notariusz!!! Orientacynie pytamy o cenę "usługi" - idzie w tysiącach peso (czyli kilkanaście/-dziesiąt zł), więc zapada decyzja, żeby pędzić do salonu, niech nam zrobią nową. Salon na przedmieściach, na zegarku 12, a urzędy czynne do 14, czyli będzie gorąco.

Okazało się, że inny oddział Registro Civil jest niedaleko dealera, więc z poprawioną fakturą i pewnością siebie (oraz GPSem w ręku) znajdujemy urząd - i tu zobaczyliśmy kolejkę. Bierzemy numerek - 17 osób przed nami, 45 minut do zamknięcia, 2 stanowiska... no nic, jakby co nie damy się wyprosić, turysta, też człowiek. Niespodziewanie dostajemy od wychodzącego już z tablicami Amigo "zapasowy" nr i będziemy obsługiwani za 2 osoby! Oficjalnie dziękujemy, a właściciel karteczki się ulatnia. Tym sposobem o 13:45 mamy drugi komplet tablic. 

Po drodze wizyta w EASY, czyli takiej chilijskiej Castoramie. Dokupujemy gumki do plecaków (na oko, bo oczywiście doświadczenie w pakowaniu motocykli mamy zerowe), zabezpieczenia, taśmę do wszystkiego. Wpadamy do Yamahy. Czekają nas: odebranie kluczyków, trochę informacji o początkowym okresie użytkowania, szybkie sprawdzenie, czy wszystko gra, wypisanie kart gwarancyjnych, zdjęcie :) Podekscytowani wsiadamy na motocykle, wszystko super, tylko maszyna Marty zaraz gaśnie... no tak, nie ma benzyny! Rodrigo (dealer) leci na zaplecze, przybiega z karnistrem, coś tam dolewa - jest OK. Możemy jechać!!!

Tylko czasowo nie jest fajnie, bo zrobiła się 17:00, Municipialidad, czyli kolejny obowiązkowy urząd zamykają o 17:30, a po drodze musimy jeszcze wykupić OC. Mieliśmy już obczajone strony i ceny (ale nie mogliśmy nic wykupić przed rejestracją), ale cośtam gdzieś kiedyś ktoś napisał, że ubezpiecznie sprzedają też w urzędzie. Więc jedziemy. Jedna za drugim. Biegi czasem nie wchodzą, czasem trzeba mocniej docisąć... ale przez pierwsze kilkadziesiąt kilometrów ma tak prawo być, bo silniki muszą się "dotrzeć". Po drodze odkrywamy pierwsze trudności motocyklowe - to już nie rowery, więc jak jest objazd, to nie przejedziemy chodnikiem, tylko ładnie dookoła z samochodami - docieramy na miejsce o 17:15. Ubezpieczenia są, nie są droższe, więc je kupujemy i odbieramy ostatecznie potrzebne papiery. Możemy jeździć po Chile! Na ostateczną wersję Padron'u, czyli takiego dowodu rejestracyjnego, pozwalającego wyjechać za granicę musimy poczekać minimum 2 tygodnie, ale o tym wiedzieliśmy i było to w planach.

Wyjeżdzamy zadowoleni na ulice Santiago, a przed nami: godziny szczytu! Gorzej być nie mogło, ale dzielnie przejechaliśmy 20 km w 1,5h, docierając równo o 19 do zamykanych o 19 sklepów z częściami motocyklowymi. Na szczęście nasze "wanderkufry" z promocji czekały odłożone, a ochraniaczy na kolana dla Marty też nikt nie kupił. Odbieramy co nasze, a bagażniki montujemy już na chodniku, wkręcając nakrętki palcami. 

W porze zachodu Słońca docieramy "pod dom". Nie mamy 100% pewności, czy jesteśmy w pełni gotowi. Jesteśmy jednak szczęsliwi, że w końcu możemy opuścić wielkie miasta i zając się tym, czym chcieliśmy!!!

wtorek, 23 października 2012

Weekend w górach


Do galerii dodaliśmy klikanaście zdjęć z weekendowego wypadu w góry. Niestety w niedziele po południu złapała nas śnieżyca, więc musieliśmy zawrócić ze szlaku i ostatecznie wróciliśmy do Santiago dzień wcześniej niż planowaliśmy. Mieliśmy sporo szczęścia, bo udało nam się złapać stopa, dwójkę miłych Państwa, którzy podwieźli nas pod same drzwi domu Fillipe u którego mieszkamy :)

piątek, 19 października 2012

Kupowanie motocykli...


Do Santiago dotarliśmy we wtorkowy wieczór. Na szczęście nasz Host mieszka w samym centrum, więc nie mieliśmy większych problemów z dotarciem na miejsce. Ciepła herbata, prysznic i spać.
Następnego dnia rano tuż po otwarciu urzędu załatwiliśmy podstawową i niezbędną rzecz do zakupu motocykla - numer RUT. Odpowiednik polskiego NIPu. Poszło gładko. Paszport, adres pobytu, 2 podpisy i jest. Możemy ruszyć na poszukiwania motocykli.
Trzy lata temu jednoślad w Chile kupował i rejestrował pewien Niemiec i bardzo klarownie w języku language opisał całą procedurę na swoim blogu. Niezmiernie nam to ułatwia życie. Wskazał także miejsca, gdzie jest najwięcej salonów i komisów.
Pierwsze kroki kierujemy na calle Lira, gdzie można znaleźć pojedyncze sztuki marek powszechnie nam znanych - Suzuki, Honda, Yamaha. Przeważają jednak salony z chińskimi kopiami w/w - znaleźliśmy tam takie marki jak: Euromot, Takasaki, Kinlon, Motomel i inne. Po wnikliwej internetowej analizie postanowiliśmy jednak nie kupować chińszczyzny, która, co trzeba przyznać, łudząco była podobna do oryginałów. Na pierwszy rzut oka, nieyzbyt wprawnego i obeznanego w temacie, bądź co bądź.

Drugi cel - dzielnica oddalona od centrum miasta o jakieś 40 minut. Wsiadamy w metro, 3 km z buta i dotarliśmy do salonu Yamahy.
Konsultacje, pertraktacje, zniżki studenckie, na miesiąc miodowy dla nowożeńców i na wszystko inne, co nam przyszło do głowy. Niechętnie i nieszybko, ale w końcu zbiliśmy katalogową cene o 10% !!!
Grychy doświadczenie nabyte w krajach arabskich bardzo się przydało w czasie negocjacji. Co prawda nie posuneliśmy się aż do wychodzenia z salonu z obrażoną miną (jak to zywkle robiła ekipa Wanderera w Wietnamie), ale i tak swoje udało się nam osiągnąć!
Kupione! Dwie piękne Yamaha YBR 125! A do tego spora zniżka na kaski.
Czekamy teraz na homologacje. Niestety będzie gotowa najwcześniej w poniedziałek.

Nadażyła się więc okazja żeby pojechać za miasto. Tak się składa, że Santiago jest położone na wysokości 500 m n.p.m. i jest otoczone ze wszystkich stron górami, które mają do 3500 m n.p.m. Przpakowaliśmy plecaki, ograniczyliśmy bagaż do niezbędnego w górach i jutro z samego rana ruszamy do San Jose na trzydniowy treking.



środa, 17 października 2012

buenos dias w Buenos


Weekend minął nam całkiem szybko. W sobotę  z rana wybraliśmy się do dzielnicy La Boca. Słynna z blachy falistej i ludzi tańczących na ulicach tango oraz z tego,  że jest niebezpieczna, nawet w dzień.

Nas osobiście nie zachwyciła. Tango – a i owszem, tańczą pary w każdej knajpie na jednej z 3 ulic, w które bez strachu można wejść.  Blacha falista – jest. Jej fenomen naprawdę tkwi w słońcu, bo gdy tylko na chwilę zaszło, krajobraz zrobił się nijaki. Poza tym można sobie zrobić zdjęcie z Panią/ Panem przebranym za tancerza. Kupić rzemiosło artystyczne, za kolejne 5 peso  cyknąć fotkę drewnianej tablicy z wycięciem na głowę. W restauracjach ceny z sufitu. Słowem typowa turystyczna chała. Nie odnajdujemy się w takich klimatach. Miejsce historyczne -La Boca była dzielnicą głównie włoskich emigrantów , została przerobiona na „osadę” do zarabiania pieniędzy. Wytrzymaliśmy jakieś pół godziny. Widzielismy, starczy.

Wracając piechotą z dzielnicy natknęliśmy się za to na knajpkę, w której turyści raczej nie bywają. Niepozorna, niezadbana, ale dobrze w niej pachniało.  Gdy otworzyliśmy karty Menu już wiedzieliśmy, że w końcu najemy się porządnie za niewielkie pieniądze.  Dużo mięsa, trochę warzyw, empanadas. Mniam!

Czy słyszeliście kiedyś o metodzie okradania  „na ptasią kupę”. Myśleliśmy, że to się zdarza tylko w okolicach lotniska, dworca i innych zatłoczonych miejsc uczęszczanych przez gringos. A tu niespodzianka.

Wracamy sobie spokojnie do domu, a tu nagle czuje, że coś mi ochlapało plecy. Naprawdę nie wiem jak to się stało, że nie pomyślałam o kupie tylko o złodziejach. Na pierwszy rzut oka wyglądało i „pachniało” jak prawdziwa. Ja jednak ze znanym mi zacietrzewieniem w oczach odwróciłam się w stronę dwójki ludzi idących za nami i pytam po hiszpańsku co się dzieje. Facet rozpłynął się dosłownie w 2 sekundy. Kobieta wyjęła chusteczki i zaczęła wycierać mi koszulkę, powtarzając przy tym que asco que asc (klasyka gatunku). Nagle mówi „o on też jest ubrudzony”, wskazując na Rafała.  Warto nadmienić, że cały czas w rękach mieliśmy aparat i Pani mimo, że widziała, że się zorientowaliśmy co jest grane, to próbowała jeszcze zawalczyć o łup.  Postanowiliśmy czym prędzej zakończyć tą sytuacje i pobiegliśmy do domu. Ciuchy trzeba było natychmiast wrzucić do pralki bo okropnie cuchnęły. Historia na szczęście zakończyła się dla nas bez nauczki, ale to tylko podkręciło naszą i tak wzmożoną czujność.

W poniedziałek rano niemal z zamkniętymi oczami przemierzyliśmy po raz kolejny drogę do Autodromo z nadzieją, że to będzie nasza ostatnia w nim wizyta.

Musieliśmy skończyć kurs rozpoczęty w piątek. W przerwie pobiegliśmy na drugą stronę placu egzaminacyjnego, gdzie znajduje się plac szkoleniowy. Ktoś akurat ćwiczył przed swoim egzaminem na Yamaha YBR 125 (dokładnie takiej jakie planujemy kupić w Chile). Zagadaliśmy czy by nam nie pożyczył na chwile byśmy też mogli spróbować sił na slalomach jakie czekają nas na praktycznym. Zgodził się! Pomimo, iż na motorach nie siedzieliśmy ponad dwa tygodnie, to już przy pierwszym podejściu udało nam się ominąć wszystkie pachołki bezbłędnie.  Trochę podniesieni na duchu wróciliśmy na kurs, potem egzamin teoretyczny, który rozwiązaliśmy w niecałe 5 minut, obydwoje na 100% ;) 

No to połowa za nami. Ponieważ nie mieliśmy swoich motocykli, musieliśmy wypożyczyć motor z ośrodka egzaminacyjnego. Z paragonem w ręku idziemy na plac manewrowy i ustawiamy się w kolejce na egzamin. Cwaniaki na swoich maszynach przechodzą kolejne zadania raczej bez większych problemów. Kolej na pierwszych dwóch Amigos na wypożyczonym motocyklu. Pierwszy potrącił słupek i mało się nie wywrócił, drugi podparł się obiema nogami. Co jest myślimy.
                                                      Może motocykl nie pracuje równo i ciężko się go prowadzi.
Czas na nas. Pierwszy będzie jechał Rafał. Stoję obok niego i tłumaczę słowa egzaminatora, dotyczące pierwszego slalomu. Serce wali jak młot. Chwila się przedłuża bo dwaj oblani chwile wcześniej amigos przyszli się kłócić że to nie ich wina i uważają że nie powinni byli oblać. Yhhhhh. Trzeba się uzbroić w cierpliwość. Po 5 długich minutach w końcu Rafał dostaje znak, że może zaczynać.  Trzymam mocno kciuki i wstrzymuję oddech. Pierwszy…, drugi…, trzeci…, czwarty…, piąty, juhu! Udało się. Druga część – inny slalom na czas - to już bułka z masłem.  Teraz moja kolej. Skoro Gryszku dał radę, to ja teraz nie mogę zawalić sprawy. Trzęsę się jak galareta. O.K. – ruszam. W połowie slalomu stwierdzam, że nie jest taki straszny jak myślałam. Udało się! Radości nie ma końca!! A więc jednak będziemy podróżować na jednośladach!!!


  A galerii znajdziecie zdjecia!

poniedziałek, 15 października 2012

Mamy je!


Po 6 dniach w Buenos Aires zdobylismy - legalne, argentynskie, nasze wlasne: prawa jazdy. Jeszcze cieple, bo po zdanym egzaminie drukowane na miejscu :-)
Wiecej szczegolow juz wkrotce - zwijamy sie i ruszamy w kierunku Chile, tam zdobedziemy motocykle!

sobota, 13 października 2012

c.d. Buenos


Jest kilka rzecz które mnie zaskoczyły  - ani pozytywnie ani negatywnie, po prostu są inne niż się spodziewałam.

Wychodząc z lotniska żar lejący się z nieba nie powalił nas z nóg. Tak wiem, dopiero zaczyna się wiosna. Jednak jak człowiek czyta różne przewodniki i opisy, że nigdzie blacha falista nie wygląda tak jak w Buenos, to gdzieś podświadomie się nastawia na podobne doznania. A tu niespodzianka – ani blachy, ani żaru. Słońce  jest i faktycznie około 17 pokazuje, że stać je na wiele, jednak każdy podmuch wiosennego wiatru przypomina, że to jeszcze nie to.

Niestety trzeba też powiedzieć, że w związku z załatwianiem egzaminu na prawo jazdy zostaliśmy wytrąceni z podróżniczej rutyny i z powrotem w tłoczeni w coś co można by nazwać schematem dnia przypominającym te,  gdy pracujemy lub studiujemy. Od środy codziennie wstajemy rano,  jemy śniadanie i idziemy do metra. Kupujemy 4 jednorazowe bilety, wsiadamy do wagonika, wysiadamy na ostatniej stacji, przesiadamy się w pre-metro, czyli po naszemu tramwaj J. Po trwającej niespełna 1,5 h podróży jesteśmy na miejscu. AUTODROMO. Miejsce codziennej gimnastyki i kombinowania by nasz niestandardowy przypadek udało się wcisnąć w regulaminowe ramy.
Tak jak Rafał pisał w poprzednim mailu niezbędny był meldunek. Owy dokument, poświadczony  przez policje, był potrzebny tylko do tego, żeby go pokazać. Nikt go nawet nie skserował, nie zabrał, nie spisał numeru sprawy. Czujemy więc lekki zawód, że stanęliśmy na wysokości zadania i nie zostało to wyraźnie docenione. Trudno. Najważniejsze jest to, że biurokratyczna machina ruszyła.

Director general obiecał nam, że jak zjawimy się z kompletem dokumentów, to wciśnie nas do kolejki bez czekania (normalnie na termin czeka się około 2-3 tygodni).  Tak też się stało. Rejestracja, opłata w kasie 60 peso, zdjęcie, odciski palców. Następnie badania słuchu, wzroku, psychologiczne (hehe) i fizykalne.  Kolejna opłata 45 peso i dostajemy kwitek, z którym musimy zapisać się na kurs dla kierowców. Pani w szkole bardzo miła, mówi, że nasz termin to poniedziałek, wtorek godz. 12:00. YYYh znów 3 dni w plecy myślę. Szeroki uśmiech, tłumaczę, że jesteśmy w podróży poślubnej i nie chcemy tracić czasu i… jest! Pani z  niedowierzaniem słucha mojej wypowiedzi, mruczy pod nosem że ją dyrekcja zabije i wpisuje nas na kurs rozpoczynający się już  następnego dnia!

W poniedziałek drugi, ostatni dzień kursu (trwa 3 godziny), po którym idzie się na egzamin teoretyczny. Na szczęście raczej nie powinniśmy mieć z nim problemów bo wygląda on mniej więcej tak jak w Polsce – oficjalne pytania są dostępne na stronie internetowej, tylko z korzyścią dla nas, baza zawiera 200 a nie 460 pytań. Nawet Rafał bez znajomości hiszpańskiego jest już niemal ekspertem w zagadnieniach z  ruchu drogowego w Buenos! J Muszę go oficjalnie pochwalić bo pomimo, iż nigdy się tego języka nie uczył, rozumie naprawdę dużo i coraz częściej potrafi coś tam odpowiedzieć. Podczas wszystkich procedur jakie przeszliśmy w Autodromo chyba tylko raz, podczas badania psychologicznego potrzebował tłumacza do pomocy – pytania jednak dotyczyły pobytu w Argentynie, uzależnień i zdrowia psychicznego, nie ma się więc czemu dziwić J

Potrzeba znajomości hiszpańskiego jest jednak kolejną rzeczą która mnie zaskoczyła. Przypuszczałam, że w Ameryce Południowej jest zgoła inaczej niż w Hiszpanii i że dużo ludzi będzie mówiło po angielsku. Okazuje się, że jednak nie. Może wynika to z faktu, iż wszyscy ludzie których w przeszłości poznałam z tego kontynentu, władali angielskim dużo lepiej ode mnie.

Co do egzaminu praktycznego, wiemy, że odbywa się on na zamkniętym placu zaaranżowanym specjalnie na jego potrzeby . Sięgając pamięcią do zamierzchłych czasów (początków lat 90’) i mojego egzaminu na kartę rowerową, obserwując tutejszy egzamin zza płotu, odnalazłam pewną analogię. Jest slalom, jest górka do pokonania, zawrotka, bramki w których należy się zmieścić i hamowanie w wyznaczonym miejscu. Mamy więc nadzieje, że jakoś się uda.

Tymczasem nastał weekend. Autodromo nieczynne, jest więc czas na zwiedzanie! 

czwartek, 11 października 2012

Zakaz opuszczania domu przez 48h...

Przez nasze motocyklowe zachcianki, 10zł i kontakt z policją, przez 48h nie możemy opuszczać naszego lokum w Buenos Aires. Wszystko powinno być OK, ale po kolei:

Wylądowaliśmy w Argentynie po nocnym locie. Nareszcie. Nawet turbulencje i gęsta mgła podczas lądowania zapowiadały przygodę (np. steward wpadł na Martę jak mocniej zatrzęsło itp). W kolejce do kontroli paszportowej niespodzianka - opłata $180!!! Co jest? Nikt nam nie powiedział! Patrzymy, czytamy, dziwimy się - okazuje się, że dotyczy ona Amerykanów i paru innych nacji. Polacos są w porządku, więc z uśmiechem na ustach ustawiamy się do znacznie mniejszej, bezpłatnej kolejki. Witamy w Argentynie!

Już przy wychodzeniu z lotniska, świadomi sytuacji dolara, postanawiamy zapatrzyć się oddziale krajowego banku w minimalną ilość potrzebnych pesos. Rząd Christiny Fernandez de Kirchner zapewnił bowiem narodowi w 2012 r. zakaz wymieniania lokalnej waluty na dolary. Na efekty zmiany nie trzeba było długo czekać - źródłem twardej waluty dla mieszkańców stali się przyjezdni. Ładnie i szkolnie mówiąc popyt przewyższył podaż i na czarnym rynku dolary zyskały na wartości. "Nie wymieniajcie pieniędzy tutaj. Zróbcie to w centrum, na ulicy" - zagadał nas jeszcze mijany Argentyńczyk, gdy wpatrywaliśmy się w tablicę bankowych kursów i wzory pesos. W tym wypadku plotki miały rację - pieniądze na nasz pobyt załatwiliśmy w mrocznie wyglądającym kantorze-mieszkaniu, w obstawie 2 amgios, ściągniętych do środka przez młodą pania krzyczącą "cambio" na ulicy. Zyskaliśmy 25%.

Poza tym musimy zdementować pozostałe zasłyszane  plotki. Działają polskie telefony i akceptowane są karty płatnicze. A przy takim, jaki jest, kursie wymiany kraj staje się dla nas, Gringos, Polacos, relatywnie tani. Pierwsza kontrola ceny benzyny: 3,15 zł ;)

Powoli poznajemy Argentyńskie zwyczje kulinarne - dużo mięsa - czyli będzie super. Nawet BigMAC ma 3 kotlety. Na obiad wielki stek.

Rano wyruszyliśmy do Autodromo, celem załatwienia ważnego dla nas prawa jazdy na motocykle. Plany mamy ambitne, ale dokument musi być. Jakoś nie chcemy ryzykować i "fotoszopować" samochodowego, jakieś powinniśmy jednak mieć, bo będą nas czekały i konrole i granice, a mogą zdarzyć się też stłuczki i inne przygody. Plany są. Wiemy, że turistos mogą. Wiemy gdzie. Zagadujemy w rejestracji, Senora, bierze nasze dokumenty, gdzieś pobiegła. W końcu okazuje się, że możemy, ale potrzebujemy zaświadczenia o zameldowaniu. Pytamy innej osoby - to samo. Wcisną nas w kolejkę, jak załatwimy papier. Znajdujemy w końcu "na głupiego turystę" mówiącego po anglielsku pracownika dyrekcji - potwierdza - bez zameldowania  nię będzie prawa jazdy. Było blisko, ale jeszcze nie tym razem.

Próbujemy i pytamy w polskiej ambasadzie, bo zameldowanie się brzmi dla nas poważnie. Nie mieli z takimi przypadkami (bez praw jazdy) jak my do czynienia, życzą powodzenia i pewności siebie w kontaktach z miejscową policją, radzą by za dużo im nie mówić jeśli nie pytają. W końcu dzwonimy do goszczącego nas, świeżo poznanego Argentyńczyka o polskich korzeniach. "Pewnie. Nie ma sprawy. Tylko nie moge pójść z wami, bo jestem w pracy..." słyszymy od Maxa. Udaliśmy się więc na komisariat. "Certificado de Domicilio?" - kierowani jesteśmy od razu gdzie trzeba. Płacimy 20 peso (czyli tytułowe 10zł, swoją drogą przyjęte przez policję bez problemu, co podbudowało nasze zaufanie do "podziemnych" kantorów) spisywane są nasze paszporty i tu niespodzianka - certyfikaty przyniesie nam pod wskazany adres policjant. Po zweryfikowaniu, czy mieszkamy tam, gdzie podaliśmy podpisze i wręczy nam potrzebne dokumenty. Może przyjść w ciągu 48 godzin. "O której godzinie możemy się go spodziewać?" - pytamy - "o każdej w ciągu 48 godzin" odpowiada stanowczo policjantka. Świadomi naszego potencjalnego losu przez kolejne 2 dni robimy jeszcze zakupy.

Kontrola na forach internetowych potwierdza - trzeba być, ale z reguły przychodzą szybko, następnego dnia przed południem. Mamy więc areszt domowy i oczekiwanie na własne żądanie. Tak więc od 17:00 wymknęliśmy się tylko na godzinny spacer po centrum, zostawiając ksera paszportów i nr telefonu portierowi. Czeka nas oczekiwanie na dzwonek i nauka pytań do egzaminu po hiszpańsku. Ale jak się uda - to będzie fajnie - a my uzupełnimy dział informacji praktycznych.

wtorek, 9 października 2012

New York, New York !

W piątek rano obudzili nas piękne słońce oraz couch gospodarz, wychodzący do pracy.

Letnia pogoda najwyraźniej postanowiła nam zrekompensować nienajmilsze początki. Manhattan zachwyca na każdym kroku. Central Park rzeczywiście pozwala poczuć się jak w lesie, a im bliżej Downtown tym wrażenia większe. Nawiasem pisząc popularny w USA zwrot „downtown”, oznaczający ścisłe centrum miasta wziął się właśnie z Manhattanu, gdzie geograficznie dolna część miasta to wysokie biurowce, a Uptown stanowią dzielnice sypialne.

Potężna zabudowa , drapacze chmur, mieszanina kamienia, szkła i metalu. Totalny melanż architektoniczny tworzący jednak spójną całość. Prawie wszystkie ulice na Manhattanie biegną pod kątem prostym, są szerokie i jednokierunkowe. Teren nie jest płaski, patrząc więc na ulice często możemy zobaczyć kilkanaście kolejnych skrzyżowań, a na każdym z nich żółte semafory świateł ulicznych. Czerwona lub zielona „fala” wygląda „pocztówkowo” zwłaszcza o zmierzchu.

Mimo iż NY położony jest nad samym morzem, próżno tu szukać plaż , a na nich opalających się turystów i mieszkańców. To dziwi, bo chwilami słońce praży jak w Barcelonie podczas lata! Spacerując po mieście nie narzekamy jednak na słońce, gdyż wysokie budynki skutecznie uniemożliwiają dotarcie promieni do ulic między nimi. Na Manhattanie prawie wszystko wygląda bogato, czysto i imponująco, dokładnie tak, jak na amerykańskich komediach romantycznych. Wystarczy jednak opuścić wyspę, aby bez problemu znaleźć „getta” imigrantów (w tym sławny polski Greenpoint), zobaczyć szczura i mieć problemy z dogadaniem się po angielsku – taki już jest „Niu Jork”

Będąc w NY należy niestety wyrzucić ze słownika takie słowa i zwroty jak – tanio, niedrogo, okazyjnie, po taniości. Stwierdzenie, że NY jest drogim miastem to naszym zdaniem za mało. Drożyzna jest wszędzie, do większości cen przy kasie doliczany jest podatek „nowojorski” no może poza China Town, gdzie chyba o nim nie wiedzą ;) a przez to Bahn Bao (tutaj pozdrowienia dla Gochy) można kupić po cenach turystycznie-wietnamskich.

Niestety kapitalizm utrudnia nam wdrażanie słynnych wandererowych zwyczajów. Największe nowojorskie lotnisko JFK składa się z 8 terminali - każda większa amerykańska linia posiada swój własny. Nie są one przez to ani wielkie, ani nowoczesne, a przedostanie się między nimi w nocy może zająć kilkadziesiąt minut. Nasz terminal Delty okazał się być zamknięty do 04:45, a po przyjściu z łącznika na parking, gdzie rozbiliśmy obóz, okazało się, że zanim się nie odprawimy, to nie skorzystamy z toalety… jak to się mówi „Ameryka!”.

W tym momencie czekamy właśnie na nocny lot z Atlanty do Buenos Aires. Rzeczywiście największe lotnisko świata jest duże! Odkryliśmy też kolejną ciekawostkę – o ile przybycie do USA wymaga opłat, załatwiania wizy, stania w godzinnej kolejce do celników po przylocie, to przy wylocie nikt już nie chce nas oglądać i dotykać naszych paszportów. Wszystkie bramki są dostępne, wymieszane, bez podziału na loty krajowe i międzynarodowe, nie ma strefy transferowej, możemy wchodzić i wychodzić sobie z lotniska jak chcemy, a dostęp do taśm bagażowych ma każdy wchodzący z ulicy.

Jeszcze „tylko” 11 godzin lotu i nareszcie koniec części transferowej naszej podróży!
Trzymajcie kciuki za nasze prawo jazdy w Buenos! Walkę z latynowską biurokracją, nie zwlekając, zaczniemy pewnie już jutro!

p.s. w zakładce "Galeria" znajdziecie zdjęcia z NY

sobota, 6 października 2012

Dzień dobrych wiadomości!

Dzień wylotu rozpoczął się wcześnie, bardzo wcześnie, bo już o 5:30. Rafał o 7 rano miał egzamin na prawo jazdy – lepiej późno, niż wcale chciało by się powiedzieć. ZDANE! Jednak za późno by mogło nam posłużyć w Ameryce Południowej. Za to po powrocie Rafał będzie mógł już spokojnie podróżować po Polsce jednośladem. U nas jak zawsze wszystko na ostatnią chwilę :)

Wyprowadzka z dotychczasowego miejsca zamieszkania w dzień wyjazdu to zdecydowanie zły pomysł. Poza pakowaniem kartonów musieliśmy także wykupić leki, dodatkowe ubezpieczenie, odebrać dyplomy z uczelni i zdążyć na check-in. Z tym ostatnim mieliśmy najwięcej problemów. Dotarliśmy na lotnisko 5 minut przed zamknięciem odprawy. Szczęśliwie udało nam się zając ostatnie dwa miejsca w samolocie! Witaj New York! :D

Droga z lotniska – nieco dłuższa niż przeciętnego turysty jadącego z JFK do centrum NY(ominęliśmy turystzczny "podatek") , okazała się prawdziwą próbą. Z nienacka rozpętała się nad nami wielka burza, która przemoczyła nas do suchej nitki! W końcu jednak dotarliśmy do metra i dojechaliśmy do naszego coucha! WOOOOOOOOOOOW! Tego się nie spodziewaliśmy – kolejne trzy dni będziemy mieszkać w samym centrum Manhattanu!